Lubię takie książki, które same się czytają. Które może i są lekkie, zupełnie młodzieżowe, ale mają też dobry klimat, potrafią potrzymać w napięciu, zaskoczyć jakimś niebanalnym rozwiązaniem oraz mają, przede wszystkim, fantastyczny pomysł na fabułę.
To ja może dam przykład.
Umierały. Woda odbierała dech, zalewała płuca, paliła przełyk i wszystko, co jest w środku. Głównie serce, bo młode było i rwało się do życia, kochało lub chciało kochać. Umierały przypadkiem, jakby Matka Ocean tego nie zaplanowała, jakby nie miała wpływu na morskie wiatry, oceaniczne prądy i niebezpieczne wiry. A jednak to nie był wypadek – na każdą z nich czekało nowe życie, każda z nich wzbudziła Jej zainteresowanie i wkrótce otrzymać mogła najcenniejszy dar. Drugą szansę.
Zawieruszyła się na ulicy, wypadła z kieszeni, utknęła w odpływie. Przerażająco potrzebna, a tak niezwykle samotna. Gdzie jest młodość, która – o ironio – często bywa kamuflowana, ustępując potrzebie bycia doroślejszym, podczas gdy, fakt faktem, bycie dorosłym wcale nie jest takie fajne? Wpadła pod koła, wiatr porwał ją z suszarki, deszcz zmył, spłynęła na ziemię. Gdzie jest młodość osób, gdzie jest sprawiedliwość, która odpowiada, że żyją oni zdani całkowicie na siebie? Gdzie jest czujne oko sąsiada, wychwytujące zawsze najbezszelestniejsze poruszenie, a niekoniecznie: ostentacyjną próbę wołania?
Pozostawiam go w ciepłej atmosferze. Pozostawiam go, będąc pewną wielu spraw, które jeszcze w lutym wprowiały mnie w odrętwienie. Lżej stąpającą, energiczną. Wiosna to moja naturalna kofeina, czas dobrych zmian i postanowień, czas ładnego uśmiechu, idealnie produktywnej doby. To zdecydowanie moja pora roku. Przede mną kwiecień – jeszcze więcej wyzwań, ale też jeszcze więcej kofeiny. I mimo, że będzie się działo, prawdopodobnie przeżyję najbardziej stresujące dni życia – nie boję się, bo pozostawiłam marzec i powitałam kwiecień z uniesioną głową.