Trudno jest wyzbyć się strachu


W mojej głowie panuje totalna pustka. Nic nie przychodzi mi na myśl – żaden wypracowany sposób pisania recenzji mnie nie ratuje, nad klimatycznym wstępem też nie mam szansy marzyć, jakikolwiek motyw, myśl przewodnia czy sytuacja to tunel prowadzący donikąd. Przeczytałam ostatnio zbyt wiele dobrych książek, by móc po prostu o nich nabazgrać, zbyt mnie przytłoczyła ich perfekcja, zgrabne ujęcie, świetne zwroty, czysta istota majstersztyku. Chciałabym napisać o nich tak dobrze, jak napisał je autor – chciałabym Wami wstrząsnąć tak, jak zrobił to ze mną – i pewnie niejednokrotnie w przyszłości to powtórzy – Simon Beckett. 

Beckett przekroczył granicę wyznaczoną przez twórców gatunku, pisząc powieść niezbyt obszerną, acz dogłębnie uderzającą. I w zupełnie innym stylu. To nie jest też książka doskonała, zdarzy się postój, chwila nudy, ciągnięcia i lania flaków, ale to nadal nic, w porównaniu z tym, co rozgrywa się na pozostałych stronach. Stronach, które zaszufladkowano jako kryminał, ale też stronach, które stanowią niezwykły obraz psychologiczny: wstrząśniętej wskutek tragedii społeczności małego miasteczka, ludzi spanikowanych, gotowych do ewakuacji z miejsca naznaczonego niewątpliwą klątwą morderstw. Oraz tych, którzy gotowi są mordercę na własną rękę złapać. Jest również dwóch lekarzy – poza nauczycielką chyba jedyne wykształcone indywidua w mieście – a jeden z nich, David Hunter, sądzi, że przeżył już najgorsze, co może przeżyć człowiek. To on w roli narratora przecież, zaczyna powieść pamiętnym monologiem. 
"Ciało ludzkie zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Coś, co kiedyś było siedliskiem życia, przechodzi teraz ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka. Tkanki zmieniają się w ciecz, potem w gaz. Już martwe, ciało staje się stołem biesiadnym dla innych organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy składają jaja, z jaj wylegają się larwy. Larwy zjadają bogatą w składniki pokarmową pożywkę, następnie emigrują. Opuszczają ciało w składnym szyku, w zwartym pochodzie, który podąża zawsze na południe. Czasem na południowy wschód lub południowy zachód, ale nigdy nie na północ. Nikt nie wie dlaczego."
Istnieje mnóstwo teorii, że to pierwsza strona i pierwszy akapit mówi, czy powieść będzie dobra, czy zła. Zachęca lub deprymuje. Mną opisy nie tyle co wstrząsnęły, ale zafascynowały – nigdy wcześniej bowiem nie natknęłam się na taki rodzaj kryminału, na taki zawód bohatera. Antropolog sądowy. David Hunter zaszywa się w małym miasteczku, w roli zwykłego doktora, by uciec od przeszłości. Jednak śmierć, "ów proces alchemii na wspak, w którym złoto życia ulega rozbiciu na cuchnące składniki wyjściowe", wdziera się do Manham. I nie wiemy, dlaczego Hunter gra kogoś, kim nie jest, dlaczego odmawia pomocy policji, skoro potrafi określić czas i sposób dokonania każdej zdrobni. Wiemy tylko to, że się boimy. Giną młode kobiety, ktoś zastawia sidła na ludzi, a dzieci znajdują makabrycznie okaleczone zwłoki… 
"Mały Sam nie zmyślał. Powiedział, że zwłoki mają skrzydła, i rzeczywiście miały. Po obu stronach kręgosłupa biegły dwa głębokie nacięcia. A z nacięć tych sterczały łabędzie skrzydła, upodabniając ciało do rozkładającego się upadłego anioła."
"Chemia Śmierci" początkowo jedynie intrygująca, jednak jak za przełączeniem magicznego przycisku, zmienia się nie tyle co w książkę, a niewiarygodny mindfuck. Gęsia skórka, szybkie, wręcz zawrotne tempo, zaskakujące zakończenie, niespodziewany obrót spraw. A kolejne tomy czekają. Nie wiem, czego mam się spodziewać, ale skoro opis na okładce mnie nie zawiódł, liczę, że to będzie coś równie dobrego. 
 "Już po trzydziestu sekundach przechodzi cię dreszcz. Po minucie masz serce w gardle. A kiedy kończysz czytać, dziękujesz Bogu, że to tylko powieść."