5 min Czytania
Szybowała w moim sercu przez dobre dwa lata. Zawsze była ponad, zawsze była lepsza, jej książki zawsze tak samo działały. Lądowanie miała brutalne. Nie było ono zbyt gwałtowne, bo już pierwsze strony zapowiadały katastrofę, ale jako wierna czytelniczka: wierzyłam, że do niej nie dojdzie. Myliłam się.
Nigdy nie myślałam, że będę w stanie jednoznacznie napisać: ta książka Hoover nie wyszła. Myliłam się. Dlatego nie dostanie ona standardowej recenzji. To będzie walka między najgorszą a najlepszą.
„November 9” vs. „Ugly Love”
Colleen Hoover kojarzę w pięknymi
historiami młodych ludzi, którzy cierpią, których życie jest strasznie
popaprane, którzy doświadczyli nieludzko bolesnych momentów, ale w końcu...
znajdują szczęście. I to jest piękne. Tematyka gwałtu, izolacji, upośledzenia, kompleksów
czy odtrącenia to dla tej autorki pomysł na książkę: z najgorszych rzeczy
potrafi wydobyć dobro, pisze tak, by pozwolić czytelnikowi pokochać także
siebie samego, by przemiana bohatera nie czyniła tylko jego silniejszym – lecz
także nas. Tak poczułam się po zamknięciu „November 9”, oprócz przytłoczenia
nadmiarem emocji, doświadczyłam przede wszystkim nadziei dotyczącej dobrych,
wartościowych książek. Bo nie można mówić o jakimkolwiek braku wartości,
podczas gdy śledzi się walkę młodej dziewczyny z jej największym wrogiem –
poparzeniami. Fallon miała przed sobą karierę prosperującą, a wskutek pożaru
odniosła poparzenia pokrywające połowę jej ciała. Serial, w którym grała od
razu się jej pozbył. Ojciec, znany aktor, od razu ją skreślił. I ten wspaniały
motyw walki z własną, w pewnym stopniu też wyimaginowaną słabością, przewija
się przez całe „November 9”. Dziewczyna podejmuje prace w teatrze, zaczyna spoglądać
na siebie inaczej. Oczywiście droga do celu była wyboista, a jej początek
sięgał dnia 9 listopada...
…kiedy to Fallon poznała Bena
Kesslera. Mimo, że dziewczyna następnego dnia wyprowadziła się na drugi koniec
kraju, ten dzień okazał się początkiem ich historii: realnej i fikcyjnej – Ben
bowiem opisuje każdy wspólnie spędzony 9 listopada. Co roku zaczyna się nowy
rozdział. Co roku spotykają się po rozłące – nie mają swoich numerów,
zablokowali się na Facebooku – jest to więc czas spędzony na rozmowach,
relacjach, odkrywaniu siebie. W pewnym momencie książka Bena przestaje
przypominać to, co dzieje się w świecie rzeczywistym, a Fallon odkrywa, że fikcja
okazuje się prawdą, a jej dotychczasowe przekonania dotyczące chłopaka –
fikcją.
„Każdego 9 listopada będę na Ciebie czekał z nadzieją, że pewnego dnia wybaczysz mi i znów mnie pokochasz. Ale nawet jeśli tak się nie stanie i nigdy się tam nie zjawisz, i tak do końca życia będę dziękował losowi za to, że mi Cię zesłał”
„November 9” jest właśnie taką
powieścią, jakiej nie udało się napisać Colleen Hoover, podczas pracy nad „Ugly
Love”. To „November 9” wygrało tę walkę i wygrywać będzie dalej, niezależnie
ile razy przeczytam „Ugly Love” i spróbuję się do niej przekonać – to po prostu
książka, która nie przypomina tego, za co szanuję Hoover. Jedynym problemem,
który tam występuje jest toksyczna relacja między Milesem a Tate – ich układ,
którego treścią jest związek bez zobowiązań, czego zakochana po uszy dziewczyna
nie jest w stanie zaakceptować, oczekując czegoś więcej. Typowy, typowy, typowy
romans. To ja oczekuję czegoś więcej! Nie chcę szablonowej książki od osoby,
która w swoim dorobku ma takie dzieła, jak „Maybe Someday” czy „Losing Hope”. Nie
chcę książki, w której każdy rozdział opiera się na seksie – gdybym chciała,
sięgnęłabym sobie po E.L. James, a nie królową New Adult. Gatunku pełnego
uroku, tajemnic i bólu. Owszem, „Ugly Love” nie jest totalną katastrofą: każdy rozdział
przeplata się z retrospekcjami Milesa z przeszłości, co uwierzcie r a t u j e to, co się tutaj dzieje.
Jedyne, co mnie trzymało przy tej książce, to właśnie te wstawki. Dodatek,
który dał tej powieści najwięcej dobrych cech: enigmatyczność, humor, ból.
Wzruszyłam się na „Ugly Love”, tak jak nie potrafiłam zapłakać nad „November 9”
– dlatego, że w „Ugly” najbardziej „rozwalający” był moment z przeszłości
Milesa właśnie, nie z głównej historii. „November 9” nie jest do płakania, wydaje
mi się, że przesłanie, które zawiera, pozwala zamknąć książkę, zatrzymać się,
pomyśleć. „November” dała mi mnóstwo skumulowanych uczuć, to prawda,
szczególnie, że przeczytałam ją w jeden wieczór. Pochłonęła mnie, wręcz
opętała. „Ugly Love” prawie przeciwnie: podczas jej lektury, równocześnie zaczynałam
inne książki, żeby nie musieć spędzać z nią zbyt dużo czasu. Żeby rozłożyć jej
lekturę na raty.
Wyładowałam się. Teraz został tylko niedosyt. Wiem, że „Ugly”
znaczy „brzydki”. Owszem, ta miłość nie należała do najpiękniejszych. Ale ta
książka także do nich nie należała. Szkoda, wielka szkoda – mała rysa na obrazie
Hoover w mojej głowie się urzeczywistniła. Okręt podtopiony, Boeing 747 szybuje
prosto w ziemię. Co do „November 9” – moment zaskoczenia był tutaj większy niż
w „Hopeless”, poważnie. Nie mogłam odkleić szczęki od podłogi. Sama historia
również posiada powalający pomysł, świetnym konceptem jest także sama forma
napisania tej książki: naprawdę składa się ona z samych dziewiątych dni
listopada. Polecam, jak nic innego, polecam całą sobą, każdemu, komukolwiek. A
jeśli zdecydujecie się na obie – pamiętajcie, żeby „Ugly Love” przeczytać
najpierw, bo postacie z niej występują w „November” i mogą trochę pospojlerować.
A przede mną „Confess” i „Never, Never” – jeśli Hoover dalej
ma w planach robić takie rzeczy to boję się o swoje zdrowie. :)