Psychopatyczny stalker i komputerowe machlojki



Pośród mojej humanistycznej egzystencji, czasami zastanawiam się, jak to jest być ścisłowcem. Jak to jest nie tylko umieć matmę, ale potrafić ogarnąć cały syf na komputerze, który narobię, posprzątać ten bałagan, dokładnie wszystko zabezpieczyć, a potem pocałować mnie w czółko, mówiąc że nic nie szkodzi. Że każdemu się zdarza. Czasami zastanawiam się, jak niesamowicie fajnie byłoby myć mistrzem Internetu, znać te wszystkie hakerskie chwyty ułatwiające życie, jak fantastycznie byłoby móc spędzać te osiem godzin dziennie w pracy grzebiąc w komputerach, swojej pasji, tworzyć wirusy, pułapki, instalować programy szpiegujące. Każdy chciałaby umieć coś takiego, ale niestety, Bóg wymyślił jeszcze gatunek humanistów, którzy zawsze mają pod górkę, którym wiatr wiecznie wieje w oczy. I mnie wśród nich, oczywiście.  

Komputerowe machlojki jarały mnie zawsze. Uwielbiam momenty na filmach, gdy bohaterowi wystarczało trzydzieści sekund, by złamać zaporę i dostać się do systemu. Uwielbiałam fragmenty wskazujące na to, że Internet powoli staje się kolebką wszystkiego, potrzebną i potrzebującą. Ludzi. Bezmyślnych, naiwnych.

Ofiar.

„Eye Candy” to nazwa serialu na podstawie książki R.L. Stine, którego stacja MTV zaczęła emitować w styczniu tego roku. To świeżynka, o której nie jest zbyt głośno, a szkoda, bo serial ma potencjał, całą resztę i …hakerów, Internet, śledztwa. Chyba się zakochałam.




Cała akcja toczy się wokół tytułowej Lindy (ta wyżej –Victoria Justice), która ma pewne problemy z prawem, konkretnie – Wydziałem do Walki z Cyberprzemocą. Lindy jest hakerką i to dobrą, uzdolnioną, jej głównym priorytetem jest znalezienie siostry, która jako nastolatka została uprowadzona, a ślad po niej zaginął. I w momencie, gdy policja stała się bezradna, do akcji wkroczyła ona, Eye Candy. Jednak to nie wszystko, co czeka główną bohaterkę. Rejestrując się na portalu randkowym Flirtual, pod pseudonimem właśnie Eye Candy, poznaje paru mężczyzn, w tym jednego, który staje się jej cichym wielbicielem, prześladowcą i stalkerem w jednej osobie. Być może mordercą. Być może porywaczem.

Ugh. Jestem świeżo po finale, po dziesiątym i zarazem ostatnim odcinku pierwszego sezonu. Wydarzyło się tak wiele. I najlepsze pewnie jest to, że nigdy bym tego serialu nie zobaczyła, gdyby nie moja kuzynka, która chcąc skończyć sezon, spóźniła się na wielkanocny obiad. „To coś dla osób, którzy nie boją się widoku krwi”, mówiła wtedy. Tyle wystarczyło, by mnie zachęcić. Skutecznie.

„Eye Candy” jest serialem niezwykle intensywnym. Nie jak te, których sezon ma po dwadzieścia cztery odcinki i ciągnie się jak flaki z olejem, nie. Ten tu, jest krótki – ma zaledwie dziesięć, ale też aż dziesięć, wystarczająco dużo by sprawić, że pokochałam bohaterów, wzruszyłam się, kogoś znienawidziłam. Pisząc „intensywny” – miałam na myśli przybierające na warstwach sterty zagadek, splatające się wątki, zagadkowe retrospekcje. To niewątpliwie serial detektywistyczny, detektywizm może i nieco zmodernizowany, zamiast atrybutu lupy czy charakterystycznej czapeczki, mający antenkę Wi-Fi czy klawiaturę, jednak nadal – niezwykle dobry. Wspomniałam wcześniej – mam totalnego bzika na punkcie elektroniki, komputerów, magii Internetu, więc patrzenie na czarnego vana pełnego sprzętu komputerowego, wszędzie wijących się kabli i monitorów dostawałam ataku serca.


Ale ataku serca dostawałam też z innych powodów. Każdy odcinek ma w sobie coś z thrillera, coś nawet podchodzącego pod horror. Charakterystyczne ujęcia, określony sposób kadrowania, światła, muzyka. Oglądając „Teen Wolf” wiedziałam już, że MTV na doborze muzyki zna się niesamowicie dobrze, ale tu jeszcze lepiej udowodnili swój geniusz. W tym sezonie nie ma tam scen przerażająco strasznych. Krwi jest, owszem, ale kamera w najbrutalniejszych momentach nagle zmienia położenie, więc zanim zdążymy przyzwyczaić się do nieco mniej wygodnej perspektywy, gardło może zostać już podcięte. Na przykład. Mimo to, jest napięcie. Mimo to, moje wnętrzności skręcają się i robią Bóg wie jeszcze jakie nadprzyrodzone czynności, podczas gdy moje serce skacze na trampolinie i trzaska sobie salto. Podwójne. W tył.

Serial ten lubi zwodzić, raz na jakiś czas odciąga naszą zmaltretowaną już łepetynę, podsuwa inne śledztwo, podczas gdy prawdziwy zabójca nadal bezkarnie zabija, a potem z powrotem podaje seryjnego-zabójco-stalkero-psychopatę na talerz i myśl, i główkuj! To jest dziesięć nieprzewidywalnych odcinków, które byłyby jeszcze bardziej nieprzewidywalne, gdyby mi ktoś przypadkiem nie zaspojlerował. (Dzięki!) Ale sam fakt, że znając zakończenie, w ostatnim odcinku i tak przeżyłam czterdziestominutowe piekło, świadczy tylko o wielkości tej produkcji.

Chciałabym już skończyć pisać tę recenzję, bo mam trochę nauki na głowie, ale nie, jeszcze nie teraz, jeszcze jedna ważna rzecz. Ten serial nie wywarłby na mnie tak dużego wrażenie, w ogóle żadnego wrażenia, gdyby nie jeden aspekt. Uderzył mnie mocno obraz sieci internetowej, hakerów, ich możliwości. Możliwości włamania się na komputer za pomocą jednego maila, możliwością śledzenia osoby, za pomocą jednego kliknięcia, wyciągania wniosków, za pomocą tego, co wrzucamy w sieć. Czyli wszystkiego, począwszy od filmików, do postów i zdjęć z oznaczeniami miejsca i czasu. To daje wyobrażenie i uświadamia, że tutaj – w cyberprzestrzeni – nikt nie jest anonimowy, uświadamia jak niebezpieczne jest to miejsce i z jakim ryzykiem wiąże się bycie w tym miejscu. Teraz już nigdy nie spojrzę na monitor tak samo – zawsze będę miała przed oczyma tajne strony, na których sprzedać można wszystko. Kota, psa, babcię, jej nerkę, siebie czy koleżankę z ławki. Na których można dowiedzieć się wszystkiego o wszystkim i każdym, będąc w tysiącach miejsc jednocześnie, śledząc miliony bezradnych ludzi, niczego nieświadomych ofiar cyberprzemocy.  



„Eye Candy” to serial, który kusi. Tym, że dotychczas powstał tylko jeden sezon i to, że posiada tylko dziesięć odcinków – ale za to jakich odcinków! Pierwsze morderstwo zostaje popełnione już w tym pierwszym (być może jest to aluzja do „Gry o Tron” i wyzwanie pod niesmacznym tytułem: „Kto uśmierci większą ilość?”). Kusi detektywistyczną podstawą, thrillerową otoczką, mgłą spowijającą całość nutą dramatyzmu. Kusi aktorami, których znamy z dzieciństwa, lub nie wiemy, że ich znamy, a jednak to oni. Czasami przytłacza, czasami frustruje, często napędza niezłego stracha, sprawiając, że naciskam spację, żeby mieć chwilę na oddech i nie przegapić napisów. To wszystko idealnie zgrane, z delikatnym, wręcz subtelnym wątkiem miłosnym sprawia, że żal mi będzie czekać na sezon kolejny i będę musiała na ten czas znaleźć godnego zastępcę.




Bardzo godnego.
Może jakieś propozycje?