Pasmo nieszczęść i porażek


Jestem na etapie planów, przypuszczeń, zamiarów i marzeń. Szukam inspiracji, nakierowania, drogowskazu, dlatego według mnie niezwykle pomocne są wszelkie obyczajówki, a nawet głupiutkie momentami YA czy dojrzalsze NA. Po prostu. Mówi się, że lepsze od uczenia się na błędach, jest uczenie się na cudzych, dlatego właśnie tak bardzo te bliskie nam gatunki są potrzebne. Bo stawiają na nogi, ukazując rzeczywistość bez maski, nagą prawdę, trud życia i siłę mądrych decyzji.

Cecelia Ahern to moja prywatna królowa, madame, khaleesi i bogini. Co prawda „Love, Rosie”, to nasze pierwsze spotkanie, lecz na tyle wystarczające, by zapałać do siebie prawdziwą i szczerą miłością. Jej opowieść zaczyna się w szkole, być może podstawówce, swój początek ma we wspólnej ławce, rozpoczyna się na przyjaźni i latach spędzonych razem. Rosie i Alex, bo to o nich mowa, to takie papużki nierozłączki od lat najmłodszych. Choć potrafią sobie nieźle dogryźć, są tak naprawdę na siebie skazani; jakaś magnetyczna siła pcha ich ku sobie, w związku z czym stają się jak brat i siostra. I tak jak ja – mają plany, marzenia, drzwi przyszłości stoją przed nimi otworem do czasu pewnego incydentu. Jeden odwołany lot i brak innych w najbliższym czasie powodują pasmo niekończących się nieszczęść, których skutki główni bohaterowie odczuwać będą przez czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Ciosem jest przeprowadzka Aleksa na drugi koniec świata, ciosem jest złośliwość rzeczy martwych i coś, a raczej ktoś, trzymający Rosie w Irlandii na stałe. I wtem rodzi się pytanie, które dręczy czytelnika przez pięćset bezlitosnych stron: czy przyjaźń przetrwa wyzwanie tysięcy kilometrów i czy los da im jeszcze jedną szansę, którą odważą się wykorzystać?

W moim niecnym przyzwyczajeniu jest zaczynać od wad danej lektury, lecz nawet gdybym usilnie miała coś wymyślić, poszłoby to na nic. Ta książka jest pod każdym względem idealna i to nie są puste słowa. Wyjątkowa. Emanuje od niej taka pozytywna radość, wydziela ona takie ciepło, szkolną beztroskę, radośnie spędzona lata dzieciństwa. Do niektórych rzeczy sentyment staje się ogromny, a Ahern uchwyciła piękno dorastania w niewiedzy, kiedy jeszcze robiliśmy (a być może nadal robimy) błędy ortograficzne, kiedy rzucaliśmy samoloty w nauczycielkę i kiedy dostawaliśmy uwagi do dzienniczka, a naszych rodziców wzywano pośpiesznie do szkoły. „Love, Rosie” to jedna z tych książek, które powodują uśmiech. Do tej pory sądziłam, że tylko dwoje bohaterów literackich ma tajemniczą siłę malowania na mojej twarzy tego wyrazu. Jace Herondale i Jaskier. I nawet oni, nawet ich tysięczna potęga nie jest równa temu, co wydarzyło się podczas tej książki. To jest komedia. To jest komedia ze smutnym morałem, ale uwierzcie – nie sądziłam, że można czytać tę książkę nie uśmiechając się zupełnie, bądź zadowalać bohaterów jedynie przelotnym grymasem, uniesionym kącikiem jednej z warg. Tutaj tę książkę się odkłada, serce nadal szaleje w piersi, ze szczęście wyrywa się do przodu, podczas gdy policzki krwawią bordowym rumieńcem. I zaczyna się śmiać, śmiać autentycznie, głośno, absurdalnie. Rosie, Alex, w późniejszym czasie i przyjaciółka głównej bohaterki – Ruby, to mieszanka wybuchowa. Nie można z rozbawieniem nie śledzić ich perypetii, chyba, że tych późniejszych. Tamte to już ze smutkiem.

Straszne to uczucie czuć w ustach gorycz niespełnionych marzeń, niezrealizowanych planów, wiecznego kiszenia się przed ekranem telewizora i usychania przed monitorem. Te wszystkie maile wysyłane do siebie przez bohaterów, zakończone ciepłymi pozdrowieniami i uśmiechniętymi emotikonkami,  te wszystkie serdeczne listy, zaproszenia i pocztówki, zapieczętowane szczęściem i radością, gdzieś po drugiej stronie skrywają urazę. Pamiętają błędy swoich nadawców i widzą swoich odbiorców. To my jesteśmy nimi – tymi pocztówkami, listami, zaproszeniami. To my błądzimy między ulicami, suniemy ponad Atlantykiem niosąc te wszystkie niewypowiedziane uczucia, puste słowa, które zobrazowały grzeczne i kulturalne zwroty. Wiemy, że coś jest na rzeczy, że oni – bohaterowie, ukrywają przed sobą prawdę, okłamują się dla własnego dobra, tym samym sprawiając sobie wzajemnie ból. To smutne, ale też strasznie uczące, jeśli jesteśmy świadkami kłamstwa i maskowania prawdziwych uczuć, jeśli jako pośrednicy między Ameryką a Irlandią widzimy niespełnione marzenia, czujemy gorycz i pustkę bohaterów, którzy tęsknią i którzy oddaliby życie za to, by być razem, tak jak kiedyś i na zawsze. To nie tylko książka śmieszna i zabawna, to książka smutna i mówiąca przede wszystkim to, żeby nie bać się mówić rzeczy w obliczu zagrożenia, pewnego niebezpieczeństwa. Żeby wydusić z siebie to wszystko w twarz drugiemu człowiekowi, ale broń Boże – nie przez listy. Listy zagubione na poczcie, węszący mąż i listonosz atakowany przez psa na klatce potrafią wszystko popsuć.

Już na początku, w pewnym miejscu przewinęło się pewne niezwykle istotne słowo. „Morał”. Te czterdzieści lat esemesowania, pisania do siebie maili, z wytęsknieniem oczekiwania listów, świadczy o zaprzepaszczonej szansie. Nic innego w tym miesiącu, może nawet w roku, nic innego nie postawiło mnie na nogi jak książka Cecelii Ahern. Rosie i Alex dali mi niezłego kopa, uświadomili, żeby korzystać z chwili, żeby cieszyć się życiem i żeby nigdy, przenigdy nie ukrywać uczuć ze względu na inną osobę. Pokazali mi też siłę przyjaźni i uwiadomili, że tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie jej kontynuacji, żadna szkoła, wyjazd, zmiana miejsca zamieszkania. To bardzo budujące i budujące są też wzmianki o realizowaniu planów, pogoni za marzeniami; ci bohaterowie uświadomili mi, jak trudne jest życie i czego od człowieka może wymagać. To książka głosząca o tym, aby nie bać się mówić, aby nigdy nie rezygnować z rozmów z innym człowiekiem. Aby zawsze podążać za głosem serca, nie zawracać sobie głowy domysłami dotyczącymi reakcji ludzi, ich uczuć. Ta książka to istna księga postępowań, a na jej kartach zapisane są największe nieszczęścia ludzkiej miłości. Zakochałam się w tej powieści, za to, że jest wyjątkowa i wznosi ku niebu, za to, że mimo czarnych chmur nad głową daje nadzieję na to, że na końcu tęczy czeka mnie szczęście.


Ta książka jest cudem. Nie chcę mówić nic innego, bo naprawdę nie wjem czy istnieją jeszcze jakieś słowa opisujące trafnie tę historie, i które z równie mocną siłą trafią w Wasze serca. Po prostu ją przeczytajcie. Niezależnie od wieku, niezależnie od płci. Tej książki nie można opisać, tę książkę trzeba doświadczyć; "Love, Rosie" to nie książka, to stan umysłu. 

Życie jest zabawne, prawda? Kiedy już myślisz, że wszystko sobie poukładałeś, kiedy zaczynasz snuć plany i cieszyć się tym, że nareszcie wiesz, w którym kierunku zmierzasz, ścieżki stają się kręte, drogowskazy znikają, wiatr zaczyna wiać we wszystkie strony świata, północ staje się południem, wschód zachodem i kompletnie się gubisz. Tak łatwo jest się zgubić.