Czytania
Jestem oszołomiona.
Na piedestał wnoszę chwile, które swoją wyjątkowością pozwalają mi recenzję powieści pisać od razu, gdy w mojej głowie nadal unoszą się opary ostatniego rozdziału, który zamiast unieść się ponad wszystko i pozwolić o sobie zapomnieć, pochłania każdą szarą komórkę mojego mózgu, każda tkanka sączy tę historię nieprzerwanie. Jestem oszołomiona, ponieważ zapomniałam jak smakuje książka emocjonująca – „Love, Rosie” i „Pandemonium” powoli odchodzą w niepamięć, a ja na oślep i hurtowo wybieram oraz czytam książki, które mogą lub nie muszą przypaść mi do gustu. Ta przypadła, zdecydowanie. Wykonała na mnie wyrok śmierci, bo chcąc nie chcąc, dołączyłam do nich, do „Skazanych”.
Na piedestał wnoszę chwile, które swoją wyjątkowością pozwalają mi recenzję powieści pisać od razu, gdy w mojej głowie nadal unoszą się opary ostatniego rozdziału, który zamiast unieść się ponad wszystko i pozwolić o sobie zapomnieć, pochłania każdą szarą komórkę mojego mózgu, każda tkanka sączy tę historię nieprzerwanie. Jestem oszołomiona, ponieważ zapomniałam jak smakuje książka emocjonująca – „Love, Rosie” i „Pandemonium” powoli odchodzą w niepamięć, a ja na oślep i hurtowo wybieram oraz czytam książki, które mogą lub nie muszą przypaść mi do gustu. Ta przypadła, zdecydowanie. Wykonała na mnie wyrok śmierci, bo chcąc nie chcąc, dołączyłam do nich, do „Skazanych”.
Debiuty to podstępne stwory.
Cwane i wyrachowane, czasami wyglądające na zniedołężniałe, pisane w pośpiechu,
bez ładu i składu, bez rozplanowania fabuły, jej proporcji i przemyślenia. Jednak
nie zawsze. Jednak nie dziś. Pod może trochę zbyt prostym, a jednak wzbudzającym niepokój i zaciekawienie pseudonimem Alice
Hill, autorki „Skazanych” kryje się prawdziwe polskie nazwisko, prawdziwej
polskiej blogerki. Sytuacja dość ciekawa, to już kolejna książkowa recenzentka,
która postanowiła spróbować rzemiosła pisarskiego i to z całkiem zadowalającym
skutkiem. Co ja bredzę, ze skutkiem kosmicznym. Monumentalnym. Mistrzowskim.
Piszę pod grafikę. To ona jest
dla mnie natchnieniem i to od niej zaczynam każdy tekst. Ustawiam sobie ją na
tapetę, włączam nostalgiczne Clair de Lune czy Johna Murphy’ego
na przykład, wczuwam się w klimat, bawię się w dobrą i intrygującą prezenterkę.
Zaczynam. Włącz sobie więc Sunshine, The End i rzuć okiem na tę grafikę, o
której wspomniałam. Też zacznij.
Całkiem niedawno pewna dziewczyna odnalazła
zwłoki matki. Miękkie, ciepłe jeszcze, kontrastujące z zimnem kuchennych
płytek, które jakby spijały życie z jej delikatnego ciała. Wtuliła się w jej
ramiona, trzymała za dłoń, gładziła twarz, z której blask gasł wraz z każdym
kolejnym cichym łknięciem córki. Wkrótce przeprowadziła się wraz z ojcem do
innego miasta. Zaczęła chodzić do innej szkoły. Zaczęła poznawać innych ludzi.
Wyłączyła uczucia i zapewne, jak powiedziałby to Damon Salvatore z „Pamiętników
Wampirów” – wyłączyła człowieczeństwo. Tylko, że ona istotą nadprzyrodzoną nie
była. Istoty nadprzyrodzone były wśród niej. Tak samo jak szkatuła od zmarłej
matki, a w niej list, który skrywa tajemnice i wyjaśniłby wszystkie pytania,
gdyby…. Gdyby dziewczyna zdążyła go
przeczytać.
Być może jest tu chaos, być może
zapomniałam czegoś dodać, ale uwierzcie – jest noc kiedy to piszę. A od zawsze
uważam, że książki dobre o wiele łatwiej recenzować chwilę po lekturze. Te złe
i przeciętne wymagają zastanowienia, męczących kontemplacji. A „Skazani” to
powieść jak to morze na zdjęciu powyżej, roztrzaskujące się o skały. Wzburzone i
wzburzające, zazwyczaj wybijające jednostajny rytm, ale i nieprzewidywalne oraz
chaotyczne. Książka „Skazani” świetnie przypomniała mi, za co ludzie kochali i będą
kochać paranormal romance.
Bo tak, może tego nie widać, ale to jest paranormal. Chociaż romansu dzięki Bogu w nadmiernych dawkach tam nie
było. Ostatecznie patrząc przez pryzmat moich lekkich doświadczeń z YA i NA
mogłabym tę książkę ulokować tak gdzieś pomiędzy i nimi, – jeśli ta pięćsetna
cegła w ogóle tam by się zmieściła. Jak wspomniałam – romansu było zasadniczo
niewiele, a jeśli był i tak ograniczał się do wiecznych kłótni, nieporozumień
i… omdleń. Dzięki tej skromnej i subtelnej ilości wątku miłosnego wypatrywałam
go często, niczym zagłodzona wilczyca – albo, co wydaje się odrobinę
wiarygodniejsze – kolejna nastolatka. Trójkąt miłosny – Thilli, Asmund i Adán –
był tylko zabawną kumulacją zachwytów, wulgarnych napadów zazdrości i gniewu;
był tylko dodatkiem, częścią czegoś większego. Poza tym, całkiem dobrze
wypadła autorka opisując dialogi. W
podobnych powieściach często wydają się sztuczne i sztywne, ale tutaj są
zdecydowanie na porządku dziennym. Ogólnie całość językowo prezentowała się
bardzo przystępnie – dodatki w postaci ironii jeszcze bardziej wyrabiały sobie
u mnie pozytywną opinię, a malownicze opisy przywodziły mi na myśl równie bogate pióro
Cassandry Clare.
Całość nie pozostaje jednak bez
skazy – przez długi okres nie mogłam polubić Thilli, głównej bohaterki, która
po prostu działała mi na nerwach. I nie wiem, czy był to zabieg zamierzony czy
nie, z biegiem czasu naprawdę zaczęłam jej współczuć. Stopniowo zdobywała moją
sympatię, bo i wydoroślała, poukładała pewne sprawy, opanowała swoje słabości
(szczególnie te przed chłopakami). A jeśli już o nich mowa – brunet, blondyn.
Hiszpan, Norweg. Obiekt wzdychania każdej z dziewczyn, szkolny dziwak i
outsider. Takich schematów jest więcej – dziwna aura roztaczająca się wokół
ludzi przywodzi mi na myśl „Akademię Wampirów”, ogólny klimat liceum i
najlepszej przyjaciółki – „Wybranych” C.J. Daugherty. Jednak tego nie widać, to
są jedynie małe trybiki w wielkim, potężnym systemie. Wspominam o nich, bo to
elementy które być może jeszcze pamiętamy, które być może przebijają się jak
przez mgłę w naszym mózgu i wcale nie wywołują oburzenia, a jedynie miłe
uczucie powrotu do dawnych książek.
Nie byłabym sobą, gdybym nie
wspomniała o niesamowitych ilustracjach zdobiących każdy rozdział, ale i nie
tylko. Najbardziej do gustu przypadła mi ta z zakonnicą w płomieniach i z
ptasimi szponami. (Jeśli Was to ciekawi – tak, uczy mnie siostra zakonna. Znajome
widoki cenię sobie ponad miarę). A jeśli przy religii już jesteśmy – jest tu
coś, czego nie znalazłam w żadnej innej młodzieżowej powieści. Biblię. Adama i
Ewę, Lilith, Upadek. Zbuntowane anioły, zakochanego
Lucyfera, nienawiść pierwszych ludzi. To. Jest. Cudowne. To, że ta historia się
zazębia. To, że poznajemy ją z kilku perspektyw odkrywając przy tym inne
tajemnice. To, że biblijne motywy są tak niesamowicie genialnym i mało
wykorzystywanym motywem w paranormalach. To, że tak naprawdę czytając te
historie z Edenu nie wiemy dlaczego autorka ma na celu je przedstawienie, ale
myśl, że jest to ważne nie daje chwili spokoju. Męczy nawet, gdy tę książkę
odłożysz. Nie czytaj jej przed snem, bo zanim się obejrzysz, pochłoniesz
kolejne rozdziały. To książka z gatunku tych, które nie męczą. Jej ilość stron
(577) sprzyja uzależnieniu; sięgasz częściej, bardziej, intensywniej. Aż do
ostatniego słowa.
Kończy mi się kartka w Wordzie,
co podpowiada, że pobiłam własny rekord rozpisywania się, który uprzednio
należał do recenzji „Teen Wolf”, bodajże. Mimo ilości liter nie wiem czy
osiągnęłam maksymalną objętość by oddać wszystko co zamierzałam, czy
kiedykolwiek będę w stanie zebrać to w jednym akapicie, w zakończeniu. Polecam
tę książkę obowiązkowo tym, którzy w głębi serca paranormal romance nadal
kochają, którzy darzą ten gatunek sentymentem tak ogromnym jak ja. Ale jeśli
wzdrygasz się raz po raz, słysząc tę nazwę, nie bój się. Jest tu ziarno Young
Adult, dobrze rozwinięty wątek psychologiczny, tysiące stron thrillera i
odrobina szkolnych podziałów. Jest tu rzadki motyw biblijny – rzeczy, o których
na religii się nie mówi, albo te ukazane z trochę innej perspektywy. Są tu
nadprzyrodzone istoty, chociaż bardzo mało i bardzo rzadko. Niesamowicie
intrygujące zakończenie i napływające raz po raz pytania z nim i całą resztą
książki związane, ciekawią mnie niezmiernie. I tak, nie mogę doczekać się kolejnego
tomu. I nie boję się, że do tamtego czasu mogę wszystko zapomnieć. Tę książkę
mogłabym przeczytać jeszcze wiele razy. Jest fascynująca.