Normal people scare me ("American Horror Story: Murder House")


W pewnym momencie swojego bytu zrozumiałam jedno. Lubimy się bać.

Jedni bardziej – drudzy mniej, to oczywiste. Od strachu realnego, wolimy ten wirtualny, dlatego przekonujemy się do książek Kinga, podczytujemy Jacka Ketchuma, bo strach to zdecydowanie zbyt niebezpieczne zjawisko w życiu, którego raczej w nim nie warto próbować, a raczej staramy się go unikać.

Sama horrorów nie oglądam. Tak jakoś, bez powodu. Pod presją innych, gdy narzucą oni dany tytuł – owszem. Ale nigdy mnie do nich nie ciągnęło; być może miałam wątpliwości, być może po prostu potrzebowałam towarzystwa i nie chciałam oglądać sama. Nie wiem. Nie wiem też czemu, pomimo mojej lekkiej awersji do tego gatunku, jednak zdecydowałam się na „American Horror Story”– serial, po którego nazwie można uświadomić sobie, że do najlżejszych on nie należy.

A mimo to „American Horror Story” to nie typowy horror z latającymi głowami i odciętymi kończynami – jak sugerować mogłaby nazwa. Ale pobrać się można. Dlatego nim przejdę do dalszej części pragnę rozwiać wszelkie zastrzeżenia. Nie trzeba mieć wielkiego stażu w tym gatunku, żeby stwierdzić, że jest on bardziej psychologiczny i skupia się głównie na problemach bohaterów, ich wewnętrznych demonach. Fakt faktem, pierwszy odcinek potrafi zjeżyć włoski na karku i ogólnie czołówka do najprzyjemniejszych nie należy. Do czasu. Teraz ją uwielbiam i właśnie podsłuchuję, więc można się przyzwyczaić. Ale o co w ogóle chodzi?



Jest rodzinka. Mama (Connie Britton) – kochająca i promieniejąca. Tata (Dylan McDermott) – wykształcony psycholog, którego misją jest wyswobodzenie niewinnych dusz z rąk ich koszmarów czy urojeń oraz, czego trudno nie zauważyć: ich nastoletnia córka Violet (Taissa Farmiga). Właśnie przeprowadzili się do Miasta Aniołów, czyli Los Angeles, by zacząć życie w nowym domu, ale i by uciec od starych problemów. Bo jeśli dobrze się przyjrzeć, nie mieli oni łatwo. Poronienie, zdrada, kłamstwa, prześladowanie, kłótnie, samookaleczanie – to nie jest bagaż normalnej rodziny. Ale na szczęście na ich drodze staje dom, stary, zabytkowy, bogato wyposażony, ulokowany jak najdalej od poprzedniego miejsca zamieszkania i to, tani jak but! Pakują więc swoje manatki i nadal dręczeni wyrzutami sumienia, winą i smutkiem, udają najszczęśliwszych na świecie ludzi, którym nic nie jest w stanie tej euforii przerwać. Niestety, historia domu jest bogata, zbyt bogata, a oni nie zostają w gruncie rzeczy poinformowani o jej krwawych szczegółach. Po boazerii spaceruje koleś w lateksowym wdzianku, dziewczynka z zespołem Downa, duchy poprzednich właścicieli, których lista jest tak złożona jak tablica Mendelejewa. I to, moi drodzy, to zabieg perfekcyjny.

Jak wspomniałam wyżej – bohaterów jest od groma. To znaczy, wszystko krąży wokół jednego domu i jednej rodziny, jednak niekiedy trafi się jakiś epilog, nakręcający cały odcinek i dający zarazem enigmatycznego kopa. To, co najbardziej mi się w „American Horror Story” podoba, to problematyka. Psychiatra mający problemy psychiczne, kobieta niewdzięczna i okrutna dla swoich dzieci, jednocześnie przywłaszczająca sobie cudze – to idealny przykład ironii i ludzkiego egoizmu. Kurczę, tu jest wszystko! Zakochany facet, wiecznie próbujący na nowo wbić się w łaski swojej byłej, zazdrosna kochanka, dziewczyna prześladowana w szkole, kobieta mające obsesję na punkcie zdrady męża, wścibska sąsiadka, chora dziewczynka i wiele, wiele innych! To bogaty wachlarz bohaterów sprawia, że nim się obejrzymy, wcielić trzeba się na nowo w sytuację kogoś innego; być może jeszcze bardziej depresyjną i smutną, być może romantyczną i przyjemną. Liczba bohaterów gwarantuje skoki pomiędzy osobowościami, historią i problemami, gwarantuje skoki na zmianę mieszane z płaczem, zadowoleniem, smutkiem i złością. „American Horror Story” to taka mieszanka wybuchowa, cierpliwie czekająca na odpowiedni moment do niebezpiecznego wybuchu.



Oklepany jest motyw domu, w którym straszy, no nie? Pomimo tego, że niektórym z nas, horror kojarzy się głównie z opuszczonym domem pełnym strachów, twórcy nadal kurczowo złapali się tego planu, jednak postanowiono trochę odrestaurować jego nieco już przykurzone oblicze. Bo rzeczy, które dzieją się w tych czterech ścianach są tak nieprzewidywalne, że bardziej się nie da! Serio, niekiedy wręcz absurdalne i chore, trudne do zrozumienia, do pochwycenia motywów bohaterów. Jakbym ja – piętnastolatka, pośród swojego spokojnego życia postanowiła dołączyć do Nocnych Wilków, uciekając z domu bez słowa, zafascynowana obliczem Putina. Potem zamieszkałabym w podziemiach Soboru Wasyla Błogosławionego, by odprawiać tam modły w oparach kadzidła i nadzorować nauczanie sekty. No, sorry. Wiadomo – motyw domu jest na tyle popularny, że warto przerobić go jak ciasto, by stał się elastyczny, pełen werwy i bardzo popularny. Tutaj się udało. Oglądanie AHS to jak wracanie do Scooby’ego Doo po latach rozłąki w nieco brutalniejszej odsłonie.

Klimat. Nie musi akcja być zawrotna, ważne by był klimat. Muzyka, genialne ujęcia i przygaszona atmosfera otoczenia nadrabiają każdą lukę w tym serialu, lukę nudy i przeciągania. Ale mimo wszystko, nie jest ich tam wiele. Założę się, że przygotowanie scenariusza było czynem pracochłonnym. To widać. Każda postać ma swoje pięć minut, o nikim się nie zapomina, historia każdego z osobna jest równie ważna i zajmująca. Tu jest wszystko rozłożone równomiernie – żaden wątek nie staje w miejscu, „American Horror Story” to wielka, skomplikowana maszyna, pełna małych i dużych trybików, ale razem tworzą coś wielkiego, więc działają wspólnie i w zgodzie, zazębiając się jednocześnie, przez co tworzą napęd, czyli fabułę. Silną, z sensem i bez niepotrzebnych dodatków.


Pierwszy sezon „American Horror Story” to najlepsze dwanaście odcinków, jakie spotkałam w życiu. Różnorodność bohaterów, ich odmienne problemy i ironia losu, jaka na nich ciąży nadaje mu klimat bardzo tajemniczy, zakrawający na depresyjność, ale też i wzburzony i gniewny. Piękny wątek miłosny, siła rodziny i wola walki o wspólne dobro to tylko parę urzekających cech, które utkwiły w mojej pamięci. Muzyka, ujęcia, przygaszona atmosfera i momentami absurdalnie nieprzewidywalne akcje raz za razem wyrywały mi serce z piersi, jeżyły włoski na karku, powodowały dziwne skręcanie wnętrzności. Tylko tu spotkać można takie osobliwości jak Rubber Man i sprzątaczka, którą kobiety postrzegają jako starą kobietę, a mężczyźni jako seksowną i młodą pokojówkę. Tylko tu można zobaczyć tysiąc sytuacji, które idealnie określa słowo bullshit, bijące rekordy na ustach zarówno córki, jak i ojca. „American Horror Story” polecam szukającym czegoś innego. Pełnego niedopowiedzianych słów, nierozwiniętych wątków, otwartych i przejmujących zakończeń. To nie jest horror, a psychologiczny thriller, karuzela obłąkanych dusz, których i tak na mecie pochłonie tajemnica Murder House. 


Jestem ciekawa Waszych opinii – oglądaliście, a jeśli nie, jesteście zachęceni?