Pod osłoną nocy


To miała być tylko studencka impreza. Kostiumy, alkohol, muzyka. Nic poza tym. Przecież nawet nie chciała tam być. Dopiero co dostała kosza od chłopaka, z którym chodziła trzy lata, a alternatywa patrzenia gdy obłapia inne jakoś jej nie pociągała. A jednak poszła.

I prawie nie wróciła.

Z dyskoteki poczuwszy się nieco wykluczoną, wymknęła się po cichu, nie śmiałaby przecież rzucać się w oczy. A jednak ktoś ją dostrzegł. Ten ktoś nosił imię dobrze jej znane, był przyjacielem byłego chłopaka i podszedł ją od tyłu. Parking wydawał się całkowicie opustoszały, szarpała się i wyrywała – na próżno. Była bezradna, uwięziona i na śmierć spanikowana. Dopóki nie pojawił się on – tajemniczy nieznajomy, dobry duch, niezłomny benefaktor.

Ach, te rycerskie prawa, ratowanie dam z opałów. Ach, ta tajemnicza otoczka, podwójna tożsamość, wewnętrzne demony. New Adult to gatunek tak uroczy, że chyba nigdy mi się nie znudzi. A historia przedstawiona przez Tammarę Webber w pierwszym tomie cyklu "Kontury Serca" jest akurat idealnym tego odzwierciedleniem.

I wcale nie żartuję.

"Tak blisko…" może nie jest idealną lekturą, ale swoje zalety ma. Przede wszystkim fakt, że główny bohater z opisu łudząco przypomina mi Andy’ego Biersacka – z czym, rzecz jasna, problemu żadnego nie mam. Najbardziej uwielbiam w tej książce nieprzewidywalność i nastrój "Uwaga, zaraz coś się wydarzy" lub "Jest za dobrze. Czekajmy, aż wszystko się posypie". Wiecznie rodzące się wątpliwości bohaterki – o której dłużej za chwilę – są idealnym twórcą napięcia i niepewności. Ta książka jest chwiejna, przygaszona aura, która ją spowiła trzyma czytelnika za szyję w niewiedzy i przydusza co jakiś czas, czy skutecznie? To zależy.

Główna bohaterka – Jaqueline, jest naprawdę fajną dziewczyną, problem w tym, że poznajemy ją w najmniej odpowiednim momencie. Traci chłopaka, w związku z czym – traci przyjaciół, jego elitę, oddanych sługusów. Zła passa idzie za ciosem i po raz trzeci uderza w psychikę dziewczyny w tę fatalną, halloweenową noc. Jednak to nie wszystko – nie chodzi na lekcje i opuszcza się w nauce. I co w takim krytycznym momencie decyduje się dać autorka? Bad boya, rzecz jasna. Szybko, nawet za szybko łączy tę dwójkę, tłumacząc się jedynie stwierdzeniem: "zauważyłem cię już w pierwszym tygodniu". Dla mnie to traci wiarygodność – owszem zdarzają się sytuacje, kiedy dziewczyna potrzebuje pocieszenia, ale związek tej dwójki wydaje się taki… udawany. Czy tylko ja to widzę?, bo w wielu recenzjach autorka pływa raczej w zachwytach. A mnie przeszkadzały właśnie wymuszone dialogi i wymienione uprzejmości. W niektórych momentach czuję satysfakcję, że tak szybko przeszli do czynów, bo nie zniosłabym drętwych rozmów, żali i "tak bardzo mi przykro".

Książkach o gwałcie nie znam prawie w ogóle. Czytałam jedynie "Hopeless", ale właśnie tu ten problem pojawia się wraz z rozpoczęciem historii i ciągnie się do ostatnich jego słów. To zdecydowany atut tej lektury. Autorka podchodzi to tego – jak i wielu innych problemów tu zawartych – bardzo dojrzale. Przede wszystkim ostrzega i uświadamia, jak ważne jest wówczas wsparcie przyjaciół i rodziny. Że nie wolno uważać tego za błahostkę – rozkazuje pożegnać się z dystansem i obojętnością. Trudne tematy nie są jak widać słabą stroną Tammary Webber a kreśląc postać bad boya i rycerza, o którym wcześniej wspomniałam, również nie zapomniała o nieciekawych doświadczeniach. Jego historia była wstrząsająca – nie znam innych słów by wyrazić to uczucie. Nie sądzę by niosła jakiś przekaz, ale na pewno wbiła w fotel lub – jeśli ktoś preferuje czytanie na stojąco – wmurowała w podłogę. Druzgocąca opowieść z perspektywy chłopaka, całkowicie nieszablonowa i bardzo mocna pojawia się w drugim tomie "Tak krucho…" i mam nadzieję, że nie zostanie ona popsuta.

"Tak blisko…" w oryginale nazywa się "Easy…" co oznacza tyle co "łatwy", "lekki" i "nietrudny", niestety nie wiem, jak ma się to do fabuły (chyba, że gwałty i morderstwa to dla autorki codzienność lub wyrazy te trafnie określają stan bohaterki, co również nie jest zbyt pochlebne), jednak wzorcowo odnosi się do tego, w jaki sposób historię przelała na papier pisarka. Czyli przystępnym językiem, idealnie na długie wakacyjne wieczory. Kilkakrotnie przyłapałam się na chichotaniu podczas lektury – ku mojej uciesze mimo tajemnic i trudnej tematyki znalazło się trochę miejsca na wplecenie luźnych rozmów i żartów. Nie ukrywam, że czytało mi się tę książkę nad wyraz przyjemnie, historia ma w sobie coś, co całkowicie uzależnia i rozkazuje pozostać z nią do końca. Jak wspomniałam na początku – jest naprawdę urocza. Nie było jednak wielkiego uderzenia, momentu tak wstrząsającego, że zamieniłabym się w kałużę łez. Obyło się bez wylewnych uczuć, jednak całość odebrałam z aprobatą i chętnie wrócę po kolejną dawkę emocji w drugim tomie, czyli "Tak krucho…".

Za powieść dziękuję wydawnictwu Jaguar!