"Nie ma zbrodni bez kary", w literaturze po raz kolejny


Złe czyny pozostawiają na nas odcisk. Piętno, które przez zlekceważenie i beztroskie wyparcie, dla sępów stać się może powodem do dumy, ale i w głębi duszy ciążące na sumieniu, powodujące nieprzyjemne skurcze i zatruwające nas od środka. Jedni odczuwają to bardzo, drudzy – znaleźli sposoby na zagłuszenie. Zagłuszenie poczucia winy. A ofiary? Nie ma dla nich recepty. Nie potrafią pobyć się złych myśli, nie mają siły na machnięcie ręką, nie są na tyle odważni, by wyjść i o tym zapomnieć. Umierają. A gdzie kara? Gdzie pokuta dla winowajców? Czy wyrzuty ciążące im, jeśli w ogóle tam są, do końca życia stanowią dostateczny wyrok? Czy może istnieje ktoś, kto ich z tego rozliczy? Karma, ludzie, a może… Posłaniec Strachu?
"Posłaniec dostrzega ciemność w młodych sercach. Widzi szkody, jakie młodzi wyrządzają na świecie. Gdy pozostają bezkarni, oferuje im nikczemną grę. Jeśli wygrają, mogą odejść bez konsekwencji. Przegrana oznacza, że będą musieli przeciwstawić się swojej największej fobii."
Mara budzi się we mgle, nie pamiętając żadnego szczegółu z jej życia. Tuż obok stoi czarnowłosy młodzieniec z wytatuowanymi rękoma, w długim płaszczu z guzikami w kształcie czaszek – Posłaniec. Od tego czasu zostaje on jej nauczycielem, Mara – uczennicą i przemierzają razem czasoprzestrzeń w poszukiwaniu winnych i w celu przywrócenia równowagi. Jednak dziewczyna nie trafiła tam przypadkiem: nauka i późniejsza służba jest jej pokutą za czyny wyrządzone w przeszłości. Lecz jak wielki występek ukarać można tak surową naganą: dożywotnim obserwowaniem bólu, wydawaniem wyroków przerażonym ludziom, wtrącaniu ich do czeluści piekieł? Czym zasłużyła na to zasłużyła?

Jeśli szukacie książki niekonwencjonalnej – trafiliście w dobre miejsce, bo dawno nie spotkałam się z tak genialnym pomysłem na powieść. Michael Grant stworzył własny świat: dziwną nicość, w której przemieszają się tysiące Posłańców i piekło, gdzie trafiają ci, którzy przegrali zaproponowaną im grę. Tego nie było wcześniej. Przywoływanie obrazów z przeszłości, analizowanie poczynań, wnikanie w umysły i szukanie tam największego lęku – to sprawia, że powieść czyta się z zapartym tchem. Jestem pod ogromnym wrażeniem wyobraźni autora, a za intrygę oraz zamysł należą mu się głębokie ukłony. Również poświęcenie uwagi należytej równowadze ying i yang: zło równoważyć należy dobrem, niesprawiedliwość – sprawiedliwością. Posłańcowi nic nie umknie, i to właśnie on stanowi najbardziej frustrujący element książki – człowiek wykonujący swoją powinność, ale ograniczony jednocześnie i niezdolny nawet do dotyku drugiej osoby. Jego postać przedstawiona była bardzo ciekawie: w formie męczennika za kratami, jeńca odbywającego karę, uziemionego w nicości, a jednocześnie rozważnego, skupionego i przepełnionego zrozumieniem chłopca, który doświadczył prawdziwej krzywdy.

Mara, jego uczennica, już nie była aż tak bardzo pasjonującą postacią. Bardzo cieszy mnie fakt, że z biegiem czasu zmienia się ona i wydoroślała, jednak na początku była jedynie głupiutką nastolatką, nie mogącą uwolnić się od myśli: "On jest biały, ja jestem Azjatką. On jest… piękny? Ja jestem… ładna? Tak, może jestem ładna, ale nie piękna." Litości. Irytowała mnie swoim zachowaniem, nawet narracją, tym zauroczeniem po paru stronach. Muszę również zaznaczyć, iż mimo, że pomysł jest bez zarzutu, wykonanie utrudniało mi czytanie, było, mówiąc zwięźle, ciężko. Nie było między mną a powieścią "chemii", ludzie mówią, że nie mogli się oderwać, a ja? Bardzo łatwo mi to przychodziło i czasem nawet robiłam to z ulgą. I myślę, że właśnie problem tkwi w chwiejności tej powieści, braku stabilizacji. Znacie pewnie książki z motywem podróży. Tu jest podobnie; książka pełna różnych przeskoków między historiami winnych i ofiar, jest wiecznie w ruchu, rzadko w spoczynku, ciągle żywa i zmieniająca otoczenie. Przestrzeń, którą też trudno było sobie wyobrazić. Mara jakoś nie spieszyła z opisywaniem otoczenia, a gdyby książka napisana była w trzeciej osobie liczny pojedynczej, może czytelnik nie "wisiałby" tak w pustce, a przyjemniej uzmysłowił sobie, jak mniej więcej wyglądać może ta tajemnicza nicość.

"Posłaniec Strachu" ma jeszcze jedną kolosalną zaletę – nie jest jedną powieścią. To dwa tomy i nowelka #1,5 wydana w jednej książce i bardzo cieszę się, że wydawnictwo Jaguar zdecydowało się na taki sposób wydania, zważywszy na to, że w Polsce rzadko jakiekolwiek nowele uzupełniające się wydaje, a i same książki nie należą do najgrubszych. Spodobało mi się również, jak autor przedstawił nienawiść, jak zbudował historie ludzi, zwieńczając je na końcu puentą i ważnym morałem. Powieść składa się z kilku przeplatanych ze sobą historii ludzi, tak aktualnych i potrzebnych nam tematów: rasizm, uznawany przez młodzież za coś śmiesznego, znęcanie się nad zwierzętami, prześladowanie w szkole, chorobliwa zazdrość i problemy w rodzinie, to tematy bardzo dosadnie w "Posłańcu" przedstawione, ale i bardzo dosadnie ukarane.  

"Posłaniec Strachu" Michaela Granta to powieść piekielnie nowatorska, ze świetnym i niespotkanym mi wcześniej pomysłem na fabułę. Porusza trudne tematy jakimi są śmierć, prześladowania i rasizm, wyciąga wnioski i zmusza nad refleksją, jednocześnie stawiając czytelnika jako głównego sędzię i wykonawcę wyroku. Niemniej jednak, coś w tej powieści doskwierało mi podczas czytania, i choć nie była to podróż przez mękę, wolałabym czerpać z jej lektury więcej przyjemności. Ale dajmy szansę Michaelowi Grantowi, szczególnie dać ją powinni wszyscy fani serii GONE, bo jest to naprawdę, do głębi poruszająca i wstrząsająca historia.
Recenzja napisana we współpracy z wydawcą.


PS. Tajemniczy Posłańcy, piekło, yin i yang – czujecie się zachęceni? :D