Czytania
Światło jest ludzkim
wyznacznikiem bezpieczeństwa. Gdy zapada zmrok my, ludzie – istoty kuriozalnie
dziwaczne, myśląc, że wraz z nadejściem ciemności nadchodzi niebezpieczeństwo,
chowamy się we własnych ciepłych i przytulnych dziuplach by przeczekać
nieuniknione. To dziwnie, bo przecież podczas dnia jesteśmy tak samo obnażeni,
bezbronni i w potencjalnie większym zasięgu wzroku, niż nocą. Warto zatem
pamiętać, że słońce nie chroni nas przed najgorszym, a daje jedynie złudne
uczucia bezpieczeństwa.
Nastyę słońce również nie
ochroniło. Josha także. Oboje naznaczeni są piętnem brutalnego świata, skalani
brudem rzeczywistości obdartej z nadziei, pragnień i marzeń. Zdecydowanie
różnią się od innych nastolatków, diametralnie przewyższają ich wszystkim
począwszy od inteligencji, po dojrzałość i świadomość, że życie nie jest bajką
i nigdy nią się nie stanie. Josh Bennett jest samotnikiem. Pewien nieciekawy impuls w
jego życiu sprawia, że jego ukochane osoby go opuściły, przez co przeszedł przez
swego rodzaju kurs dorosłości, którego on, chcąc nie chcąc, musiał zdać. By przeżyć.
W szkole zaś pojawia się nowa uczennica – Nastya Kashnikov, która jakoś
specjalnie nie stroni od materiału, który pokrywa jej ciało. Kuse spódniczki,
bluzki z szerokimi dekoltami, mocny makijaż i wysokie szpilki. To wszystko
sprawia, że od razu staje się obiektem nadzwyczajnym, ale jeszcze bardziej
takim się okazuje, gdy dowiadujemy się, że prócz ubrań, nie stroni również od…
słów. Jest niema.
Jednak co się stanie gdy ich
drogi się skrzyżują? Czy mimo nękających ich demonów przeszłości,
niezabliźnionych jeszcze ran i niegasnącego lęku, zdołają znaleźć wspólny
język?
Kurde. Kocham tę książkę. Samo
słowo „kocham” w tym wypadku nawet nie chce mi przejść przez gardło. Bo nie
mogę oddychać. Bo tonę. W Morzu Spokoju. Ono mnie przeraża i fascynuje, a
ja uległam wstępując do niego małymi kroczkami, delektując się wyśmienitą
historią, nieszablonowymi bohaterami, oryginalnością i Bóg wie jeszcze czym. Potem
uświadomiłam sobie, że zwykle nie czytam NA czy YA, co ja tu w ogóle robię itd., ale
było już za późno. Porwał mnie wir, a haust powietrza stał się nagle najwyższym
priorytetem, bo jestem w klatce, jestem uwięziona pod szklaną taflą, nie umiem
pływać, a oni mnie trzymają, śmieją się, drwią. Bo ta książka to
arcymistrzowstwo świata. A ja ją kocham i nienawidzę jednocześnie.
Kiedy czytam Morze Spokoju czuję
się jakbym żyła w świecie nie pozostawiającym złudzeń, tak realnym, że aż boli.
Czasami, gdy czytam książkę, czuję pewną sztywność, nienaturalność emanującą od
bohaterów. Też tak macie? To tak jakby któraś z bohaterek miałaby powiedzieć:
„Uważam, że ta sukienka układa się całkiem nienagannie!”. W wersji Katji Millay
brzmiałoby to co najmniej „Zajebiście leży!” To mnie rozwala na łopatki. To, że
wszystko, całe otoczenie i bohaterowie są tacy realni, wyjęci z życia każdego z
nas. Spójrzmy prawdzie w oczy, właśnie tak wygląda rzeczywistość nastolatków, ich
codzienność, styl bycia i język. A tego tu nie brakuje, wulgaryzmy podkręcają wiarygodność
świata wykreowanego, a autorka na nowo stając się nastolatką, fachowo wychwyciła wszelkie
niuanse beztroskiego życia i wyrazy ze
slangu, którego nie znam nawet ja, nastolatka, a amerykański młodociany używa aż zanadto.
Bohumil Hrabal powiedział kiedyś
tak:
„Bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach aż po krańce naczyniek włoskowatych.”
Tak właśnie czuję się czytając
każdą stronę, każdy akapit, każdą linijkę, a w końcu każde słowo. Pięknie,
Katja Millay pisze pięknie, pisze tak jak ja chciałabym pisać. Pisze tak, że
kartki przewracają się z prędkością światła, że ślinka mi cieknie, w brzuchu
wszystko się skręca, mimo, że nawet w tym momencie nie dzieje się żadna porywająca akcja. Katja Millay pisze tak poetycko, tak obrazowo, a zarazem tak dokładnie
odzwierciedla istotne rzeczy jak ból, jak tęsknota, nieodparta potrzeba komunikacji,
miłości, życia, że jest mi żal bohaterów i tego, że te szczere opisy pozbawiły ich
resztek godności.
Wkurzę się, jeśli ktokolwiek
nazwie to „kolejnym romansidłem”. Bo ta książka nijak ma się do romansu, jest
najbardziej złożoną, psychologiczną stertą doświadczeń, na które stać może w
ogóle osiemnastoletnich bohaterów. Szukałam dziury w całym, doszukiwałam się
czegoś, jakiegoś ukrytego przesłania, dwuznacznego zachowania. Nie mogłam pozbyć
jej się z myśli! Hipnotyzująca historia, która postanowiła mi towarzyszyć w
najbardziej przyziemnych czynnościach jak sprzątanie, konsumpcja posiłków a
nawet kąpiel. Jej problematyka, delikatność i subtelność, na zmianę mieszana z
goryczą i kąśliwością uczepiła się mnie jak rzep, a teraz jak korzeń ulokowała
się głęboko, z masywnymi fundamentami w moim słabym sercu, które, jak głosi
okładka, (notabene obrzydliwie wampirza i odrzucająca), „złamie ci serce i
sklei je na nowo.” Otóż nie skleiła, wredna niszczycielka. Złamać też nie
złamała, co najwyżej pogruchotać, cal po calu, zmielić i zmiksować, o! tak bym
to ujęła. Ale who cares? Takiego serca nawet najlepszy kardiolog
skleić nie może.
Morze Spokoju wcale nie jest
spokojem. Wcale nie jest niewinną ciszą, delikatnym pomrukiem kota, znajomym
buczeniem komputera, czy szelestem przewracanych stron. Jest Armagedonem, który
plądruje serca, który niszczy i razem z sobą zabiera wszelkie dobro, wszelką
moralność i roztkliwienie. A pozostawia? Morze chaosu i bólu, w którym utopimy
się, nawet jeśli mamy medal olimpijski. Ściągnie nas na dół i
pozostawi samemu sobie, żeby pomyśleć, filozofować, pobyć.
Morze Spokoju jest darem i
przekleństwem jednocześnie, którego ja nie potrafię przydzielić do określonej
grupy, a który waha się gdzieś pomiędzy nimi, błąkając ślepo w nicości, które
polecam każdej istocie ludzkiej, bądź nieludzkiej, mniejsza o to. Sami zdecydujcie do której grupy się zaliczacie, ale prędko, bo drugiej takiej powieści nie znajdziecie.