Czytania
Była sobie książka. Niegruba, acz
wystarczająco obszerna by oddać strach i ludzkie cierpienie. Nierozumiana lub być może, nie chcąca być zrozumianą. Pełna niedopowiedzeń, ukrytych przesłań, odnośników,
pułapek. Smutna, w niektórych momentach frustrująco bolesna. Której stronice
powoli żółknąć zaczęły, od delikatnego dotyku palców ludzi w każdym wieku. Ludzi,
którzy z chęcią przemierzali rozdziały, w poszukiwaniu siły, chcąc zatrzymać się, podumać troszeczkę, wrócić do czasów,
kiedy życie nie było takie kolorowe. To była bardzo piękna książka.
Jej autorka – Ida Fink, zupełnie
zaczarowała mnie opowiadaniem, który pojawił się w pewnym podręczniku do języka
polskiego. Przeczytałam raz, przeczytałam drugi. Przeczytałam mamie,
zinterpretowałam tacie, kazałam czytać mojej ośmioletniej siostrze, która
zrozumiała zapewne z niego tyle co nic. Ale to nie ważne, bo dzięki niemu znalazłam tę cudowną powieść.
„Wiosna 1941” to książka
nietuzinkowa. Jest zbiorem opowiadań o Holocauście, przesiąkniętym niemal
namacalną wrażliwością. Opisy są schludne, dialogi estetyczne. Całość jest
lakoniczna, napisana z godną pozazdroszczenia prostotą, z nutą poetyzmu. Ida
Fink patrzy na eksterminację oczami ofiar i tych, którzy „ocaleli do następnego
razu”. W jej opowiadaniach nie ma szczególnego lania wody, są krótkie, ale
skupiające się na szczegółach, dokładne, budujące świetną, nastrojową
atmosferę. Ida Fink urzekła mnie zdolnością władania piórem i tym, z jaką zgrabnością
to robi, jak celnie nakreśla obrazy, skryte z zakamarkach duszy wątpliwości i niepokój,
jak brutalnie urywa rozdziały i pozostawia w ciągnącej się niewiedzy.
Ida Fink urodziła się w jednym z ukraińskich miast, niegdyś jeszcze na terenie Rzeczpospolitej, w 1921 roku w rodzinie żydowskiej. Po ataku III Rzeszy na Związek Radziecki w 1941, trafiła wraz z rodzicami i siostrą do getta. W 1942 obie uciekły i do wyzwolenia ukrywały się po aryjskiej stronie. Po zakończeniu wojny zamieszkała w Izraelu, a w 2008 roku, 3 lata przed śmiercią, otrzymała Izraelską Nagrodę Literacką.
Ida Fink urodziła się w jednym z ukraińskich miast, niegdyś jeszcze na terenie Rzeczpospolitej, w 1921 roku w rodzinie żydowskiej. Po ataku III Rzeszy na Związek Radziecki w 1941, trafiła wraz z rodzicami i siostrą do getta. W 1942 obie uciekły i do wyzwolenia ukrywały się po aryjskiej stronie. Po zakończeniu wojny zamieszkała w Izraelu, a w 2008 roku, 3 lata przed śmiercią, otrzymała Izraelską Nagrodę Literacką.
Opowiadania są ciekawą formą
literacką. Te tutaj, momentami mają po dziesięć stron. Dziesięć stron, by
udowodnić cały swój pisarski kunszt. By stworzyć bohatera z duszą, jego
otoczenie, charakter, upodobania. By perfekcyjnie skończyć rozdział, a wraz z
nim, historię postaci, która w dwojaki sposób znaleźć może ujście. Żyć może
dalej w naszych głowach, lub umrzeć tragicznie wraz z bohaterem.
Z racji tego, że dużo jeżdżę autobusem,
mam nawyk dzielić książki na te nadające się do czytania w komunikacji
miejskiej i te, które karygodnie wnosić tam nie wolno. „Wiosnę 1941” polecam
czytać w osamotnieniu, w ciszy. Najlepiej na głos, mimo, że tego nie lubimy.
Jeden z lepszych cytatów odnoście czytania i czytania na głos brzmiał mniej,
więcej tak:
„Czytanie na głos dotyka fizyczności słów. Czytanie przeponą i płucami, językiem i wargami jest inne niż czytanie tylko oczami. Słowa nie są już tylko słowami. Stają się oddechem i umysłem, i może nawet duszą, osoby, która czyta.”
Verlyn Klinkenborg, pisarz i
redaktor „New York Timesa” ujął coś, co podczas tak trudnych lektur jest najpiękniejsze.
Czytanie na głos z dwukrotną siłą uderza w nasze szare komórki, i mimo
zmęczenia, mimo tego, że obok pali się i wali, w połączeniu z przecudownym
językiem Idy Fink, oddziałuje lepiej, bardziej. Przy lekturze tej książki nie
można nie dostać gęsiej skórki czy dreszczy. Nie, nie wchodzimy do obozu, nie
wgłębiamy się w historię Holocaustu. Tym razem siedzimy w głowie jednego,
drugiego, trzeciego bohatera, który musi uciekać, który wydaje Niemcom własną
nauczycielkę, który znalazł kryjówkę wraz z rodzeństwem lub został uwięziony i
właśnie obserwuje wygłupy czy makabryczne żarty kolegów z celi. Ta książka stworzona jest wręcz do
celebrowania na głos by, podkreślę raz jeszcze, z dwukrotną siłą ją przeżywać.
"Powiesili go na czereśniowej gałęzi, po czym odjechali motocyklem, lżejsi o jeszcze jedną śmierć."