Wejdź, jeśli się odważysz ("Joyland")


Nie przepadam za wesołymi miasteczkami, nie jestem fanką ogłuszających pisków i podnieconej wrzawy, nie cierpię półgodzinnych kolejek, kamer, które towarzyszą mi podczas jazdy i ekranów, które zaraz po zejściu z kolejki śmieją się ze mnie i mojej przedziwnej pozycji embrionalnej czy zamkniętych oczu. Nie przepadam za wesołymi miasteczkami, ale gdybym była zdesperowaną studentką potrzebującą szybkiej gotówki, chętnie bym w takim lunaparku popracowała. I pewnego lata być może spotkałabym Devina Jonesa, głównego bohaterka książki "Joyland", który zatrudnia się tam w ramach remedium na złamane serce i udręczoną duszę, w końcu wiecie – "jesteście tu po to, żeby sprzedawać zabawę". Być może byłabym świadkiem jego sherlockowego śledztwa i wywiadu z mieszkańcami na temat brutalnego morderstwa sprzed lat, może poznałabym wcześniej pewną przepowiednię, a może nawet umierającego chłopca oraz jego mroczne prawdy o życiu i o tym, co po nim następuje. Zatrudnijcie się zatem w "Joyland" już teraz, tylko na chwilę i w nie w celu biegania z mopem, ścierania rzygów i czyszczenia kolejek – a odkrywaniu opowieści o miłości, stracie, dorastaniu i starzeniu się. 

"Joyland" nie jest typowym horrorem, ale kryminalno-obyczajowym zlepkiem z dużą dawką podłoża psychologicznego. Klimat… To właśnie klimat tej powieści jest nie do oddania, nie do opisania: pies Howie, wioska dziecięca, szalona wróżka, chory chłopiec i tunel strachu. Wszystko to ma swoją mroczną historię i ludzie za wszelką ceną do "Joyland" przyjeżdżają, być może dla rozrywki i chyba przede wszystkim dlatego, ale są też ci, który mają nadzieję zobaczyć ducha niegdyś zamordowanej dziewczyny, rozwikłać szereg skomplikowanych zagadek i wykluczyć też masę dziwnych sytuacji, które odnalazłby sprawcę. "Wejdź, jeśli się odważysz". 

Zabieg opisania historii w formie pamiętnika znacznie potęguje ciekawość i przełącza dedukcję na szybsze obroty, dlatego właśnie do kryminału aniżeli horroru bliżej tej historii. Mimo wszystko, to powieść ukazująca często bezpodstawnie hejtowane gawędziarstwo Mistrza, gdzie w niektórych przypadkach sprawdza się ono idealnie, ale nie tutaj. "Joyland" to "Joyland", nie ukazuje świata na przestrzeni czasu jak "Przebudzenie", retrospekcji również tam niewiele, więc cała gadanina o lunaparkach, zasadach i streszczająca zwykły dzień wakacyjnego pracownika Deva Jonesa, tudzież niezbyt przeze mnie lubianego, ciągnie się żmudnie w poszukiwaniu czegoś "kingowskiego", czegoś mocniejszego i czegoś, co po prostu wbije w fotel i zarumieni policzki. To jakieś trzysta trzydzieści stron do połowy przegadane, nadźgane wspomnieniami straconej dziewczyny i wylanymi łzami, od połowy dopiero ogarniające wątek kryminału i na ostatnich stronach mocniej zwieńczające całą historię. 

King nie byłby Kingiem gdyby nie wplątał do opowieści jakiegoś wątku z dziedziny parapsychologii, więc przepowiednia, która pojawia się na początku dotykająca dwójki dzieci błądzi za czytelnikiem bezustannie. I mimo tego, że totalnie zawiodłam się jeśli chodzi o dziecko pierwsze (ono w ogóle odegrało jakąś znaczącą rolę w tej książce?), to całkiem nieźle przedstawił autor historię małego chłopca. Mogłabym nawet pokusić się o świetnie, świetnie przedstawił historię Mike’a. To bardzo bystry dzieciak, bez którego zakończenie straciłoby sens. A jak już przy zakończeniu jesteśmy – mocne. Koniec książki totalnie nie pasuje do sentymentalnej i nudnej reszty, sądzę, że gdyby autor na takim poziomie napisał całość, "Joyland" byłoby znacznie lepszą książką. Zasobniejszą w zwroty akcji, zasobną w jakiekolwiek zwroty. Bo zakończenie było niesamowicie zaskakujące i nie spodziewałam się w tej historii takiego obrotu zdarzeń. 

"Joyland" to moje rozczarowanie lipca ale wbrew wszystkiemu co autorowi nie wyszło, powieść tę czytało się z niegasnącą ciekawością, wzniecaną odpowiednio przez mroczny klimat wesołego miasteczka, historię chorego chłopca i czającego się w tunelu ducha zamordowanej dziewczyny. To historia przemyślana do granic możliwości, odpowiednio zaskakująca lecz powolnie się rozpoczynająca – pogodzenie się z utratą, koniec pewnego etapu czyli podłoże psychologiczne, o którym wcześniej wspomniałam. "Joyland" urzekło mnie też humorem, swojską aurą i bohaterami z krwi i kości oraz jak na mistrza grozy przystało – serduszkami ociekającymi ironią oddzielającymi każdy fragment historii. Jak dla mnie "Joyland" to takie 5/10 – nie porwało mnie na tyle bym zbijała teraz ołtarz ku czci autora, ale było zdecydowanie intrygującą lekturą, dobrze napisaną, ze świetnym pomysłem wesołego miasteczka, w którym wszystko ma własny sekret. 

Ostatecznie – polecam, lecz tylko osobom, które Kinga już nieco poznały i nie jest to dla nich pierwsze spotkanie z Mistrzem.