"Hej, serce. Słyszysz mnie? Wypowiadam ci wojnę"


Mówi się, że muzyka posiada lecznicze właściwości, a nawet – jest rodzajem modlitwy. Mówi się też, że łączy ludzi, łagodzi obyczaje i jest naprawdę boską maszyną do robienia nie zawsze czystych pieniędzy. Muzyka jest wszędzie i dotyka wszystkich. Jest spoiwem zaaplikowanym pomiędzy warstwy społeczne, wiąże ludzi każdego wieku, każdego wyznania, każdej rasy. Nie wierzę w przypadki i zbiegi okoliczności, nie wierzę w szczęście i pecha czy w przeznaczenie, więc kiedy myślę o znajomości Sydney i Rigde’a to wiem, że nie bogowie związani z losem maczali między nimi palce, a właśnie ona. Muzyka.

Nie widzę sensu streszczania fabuły, wklejania fragmentu blurbu, opisywania kolejności zdarzeń. To bezcelowe, ponieważ pomysł na książkę jest totalnie banalny – ona odkrywa sekret, ucieka z domu. On – świadek całego wydarzenia – pomimo, że są zupełnie obcy zapewnia jej nocleg, a nawet proponuje muzyczną współpracę. To nie wydarzenia napędzają "Maybe Someday" – w zasadzie i tak jest ich stosunkowo niewiele, a bohaterowie. Ich postępowania, wyostrzone zmysły, wyznaczone granice. W rzadkich momentach niezłomnego podbijania ludzkości towarzyszą im wątpliwości, udręczenia, wyrzuty sumienia, akty desperacji. To psychika chwiejnej Sydney nadaje rytm książce – Ridge jako drugi narrator pozostaje tylko idealnym domknięciem historii. Ich historii. Oboje zawładnęli moim miękkim-newadultowym serduszkiem na parę godzin cudownej lektury, zupełnie jak ich słodkie kłopoty, dylematy, refleksje i zagubienie. A skoro już o nich mowa, pozwólcie, że ich przedstawię. Sydney ma wszystko, co młodej dziewczynie potrzeba – dach nad głową, przyjaciółkę, stały związek i pasję. Jest szczęśliwą studentką muzyki, uwielbia komponować, od dzieciństwa szlifuje grę na pianinie. Każdego dnia wymyka się na balkon by posłuchać chłopaka grającego na gitarze, odetchnąć od codziennego zgiełku, uwolnić się od zaciskającej w kleszcze rutyny. Ridge zaś, przeżywa okres niemocy, paraliżującej bezradności wobec braku natchnienia, wewnętrznego rozdarcia między pomysłem rodzącym się wewnątrz, a logicznym zakazem rozumu. Gdy mówiono mu, że praca tekściarza w zespole brata nie będzie łatwa, mocno temu zaprzeczał. Teraz, wydrążoną pustkę wypełnia momentami spędzonymi z ukochaną Maggie oraz – z tajemniczą dziewczyną z balkonu, która śpiewa do jego piosenek. Aha, i jeszcze jeden fakt – Ridge posiada drobny sekret, który nieco komplikuje komponowanie muzyki, słuchanie jej i… komunikację z ludźmi. Jednak czy Sydney będzie wyjątkiem? Czy mimo tak wielu posypanych spraw i wiatru wiejącego im w oczy odnajdą wspólny język i czy będą w stanie nawzajem się zrozumieć?
"Po raz pierwszy w życiu słyszę absolutnie wszystko."
Kocham tę książkę za każde słowo, każde słowo, które kruszy moje serce, skręca wnętrzności, przewraca żołądek na lewą stronę, ale nie tak, jak zrobiło to "Hopeless", na przykład. To całkiem inne uczucie. To ból goryczy – nie smutku, ból frustracji, ucieczka przed kolejną stroną, przed kolejną złą decyzją. Kocham fakt, że muzyka wypływa spomiędzy stron powieści, zupełnie tak jak podziw wypływa z mojego serca w stronę tej autorki. Kocham Griffina Petersona, za nagranie tak odzwierciedlających książkę piosenek, które słowo po słowie i nuta po nucie potęgowały mój astygmatyzm, sprawiając że kartka traciła prostokątny kształt a tusz druku rozlewał się na papierze. Kocham jej styl pisania, lekkość pióra, zabawne treści, genialnych bohaterów pobocznych. Kocham piosenki, rany – kocham głos wokalisty do nich śpiewającego i po raz kolejny, kocham Colleen Hoover, choć myślałam, że po "Losing Hope" już bardziej się nie da. Za kunszt, za praktyki u rzeźnika, za zdolność deformacji mojego ciśnienia, za tak energiczną narrację jak głos Szpakowskiego przy każdej bramce wbitej przeciwnikom naszej reprezentacji. Uwierzcie, to może nieść fatalne skutki, może wydrążyć w człowieku pustkę, i jeśli miałabym być szczera, to najgorsze uczucie na świecie, w tym przypadku zaś gdybyście mieli ochotę jeszcze nacieszyć się życiem – nie polecam książek, które rodzą się w głowie tej szalonej pisarki.

Potęgowaniu uczuć sprzyja rosnąca irytacja. I w sumie, trochę też nienawidzę tej książki. Nie polubiłam Sydney, za to, że płakała, płakała, płakała nawet częściej niż ja i za to, że w pewnym momencie "nie wiedziała co robić, więc zaczęła płakać" – czy jakoś tak, nieważne. Nienawidzę tej książki za brudną historię, która sprawiała, że miałam większe wyrzuty sumienia niż bohaterowie. Nienawidzę jej za toksyczność, za nieostrożność Ridge’a, za lekkomyślność, zapatrzenie w siebie. Egoiści. Nienawidzę, że bohaterowie tak wiele serc złamali o moim nie wspominając, tak wiele osób potraktowali niesprawiedliwie, którzy prawdy musieli dowiedzieć się sami i jak w tym serialu "Zdrady", zmuszeni zostali działać na własną rękę. Tchórzostwo. Przez tę powieść przemawia strach przed nieuniknionym i konieczne odwleczenie całego finału. Klaustrofobia. Kolejny powód rosnącej, kumulującej się irytacji, która wybuchła wraz z moją duszą dobrego dziecka. Nienawidzę. Nienawidzę. Nienawidzę.

Przed lekturą nawet nie wyobrażałabym sobie życia w niewoli wad wrodzonych, bo po prostu nie wiedziałam jak, a autorka właśnie na tym się skupiła, zdecydowanie zmieniając moje podejście do takich osób, rozświetlając też pewne sprawy i przede wszystkim dając nadzieję, że można z tym żyć. Inwalidztwo w tej powieści to coś tak uroczego i nadającego sens tej książce, że bez niego byłaby pewnie jakąś bezwartościową, wymemłaną szmirą. I gdybym nie znała nazwiska autorki książki, zdecydowanie nie wpadłabym na to, że obie historie narodziły się w głowie Hoover, ponieważ często można zauważyć podobne schematy powielające się w wielu powieściach jednego pisarza. A tu? Nic, żadna cecha, przyzwyczajenie, zainteresowania. Właściwie wszystko wydaje się zupełnie odwrotne, bohaterzy są niezwykle przeciwni, to wręcz odbicia lustrzane tych, którzy występują w innych książkach autorki. To takie wyzwanie, Hoover?

Jeśli szukasz książki miłej i radosnej, sądzę że to czas na zmianę kierunku. Przez całą powieść bardziej od fascynacji, wypełniało mnie wewnętrzne wzburzenie zamknięte w skamieniałej skorupie, więc nie czytaj tej książki, proszę, jeśli oczekujesz uroczej opowiastki  od tego są harlequiny. New Adult to gatunek mocno prawdziwy, daleko mu do zniekształcających luster w wesołym miasteczku, daleko mu do sztampowych seriali, brazylijskich oper mydlanych. To książka, która została stworzona by wywoływać UCZUCIA, by nękać, droczyć się, wzburzać i wzruszać. To powieść opowiedziana z perspektywy niepełnosprawnych i schorowanych, pełna bólu i wyrzeczeń a jednocześnie urzekającego wdzięku tak poruszającego sercem, że nawet przy stu jeden decybelach głosu Griffina Patersona, usłyszałbyś jego bicie. To książka, która zdecydowanie nie byłaby tak dobra, gdyby nie piosenki idealnie do jej fabuły skomponowane. I zdaję sobie sprawę, że to nie jest genialne "Hopeless", ani jeszcze lepsze "Losing Hope". To jest tylko "Maybe Someday", które pomimo paru niedoskonałości i większych zadrapań nadal jest autem z boazerią niezwykle strojną, nadal jest książką Colleen Hoover i nadal trzyma dobry poziom.

Pozostaje więc tradycyjne przy powieściach tej autorki pytanie: "jak mogłabym nie polecić?"

To właśnie te piosenki tego wokalisty, którymi i którym zachwycam się przez całą długość i szerokość posta. Kliknij, proszę.
Możesz sprawić, by to miejsce było tylko lepsze!