Gdybym miała napisać książkę...


Gdybym była dostatecznie gotowa na napisanie książki, gdybym chociaż potrzebowała odrobiny gotówki, gdybym marzyła o super-sprzedawalności, nakładach w kilku tysiącach, wielkich kolejkach po autograf i zdjęcie – napisałabym sensację pokroju Dana Browna. Do bólu kontrowersyjną, przywołującą tematy tabu, odważną, ale też niezwykle błyskotliwą. Ten rodzaj literatury uważam za receptę na sukces, nie ze względu też na sam gatunek i jego neutralność, ale fakt, że sensacja ma przecież wzbudzić efekt sensacji, powszechnego podburzenia i zainteresowania, które rykoszetem odbije się od magazynów i portali, trafiając na mnóstwo ludzi. Później, mając sławę, byłoby tylko z górki.

Ale że brzydzę się schematami, zmieniłabym tematykę z humanistycznej, na ścisłą – niech będzie biologia. Napisałabym o (obowiązkowo) tajnej organizacji, opisałabym nieznane i nowatorskie sposoby badań, starałabym się wtrącić trochę informacji o niezwykłych zdolnościach naszego organizmu, specyficznej mutacji genetycznej, będącej w stanie wyleczyć raka i HIV. Kolejno, skupiłabym się na historii zaginionego miasta i nazistów, ten element byłby trochę mroczny; mogłabym też pokusić się o jakiś szlak zagadek, jak było w "Aniołach i Demonach" – to by się sprzedało. 

Ale uprzedził mnie A.G. Riddle. Koleś, który miał dość swojej dotychczasowej pracy i usiadł nad pisaniem książek. Koleś, który swój debiut  sprzedał w niewiarygodnej liczbie egzemplarzy, podobnie zresztą jak tom drugi – obie książki doczekają się wkrótce swoich ekranizacji (prawa do ekranizacji kupiło studio CBS Films). Koleś, który od lat nie schodzi z "Top 100" najchętniej kupowanych autorów na Amazonie i ten sam, który lokuje tam swe miejsce tuż obok J.R.R. Tolkiena czy Neila Gaimana. Jak również mile spędzający czas w towarzystwie J.K. Rowling, G.R.R. Martina w Top 5 najpopularniejszych pisarzy science fiction oraz "action & adventure".

"Gen Atlantydzki" budzi we mnie uczucia ambiwalentne.

Z jednej strony, jest ponad pięciuset stronicowym tomiszczem, któremu nierzadko zdarza się doprowadzić czytelnika do takiego stanu znudzenia, że cała idea czytania przestaje być ekscytująca. Jest końcówka czerwca, a ja przez cały ten miesiąc przeczytałam tylko "Gen Atlantydzki" właśnie. Jestem zmęczona czytaniem, Riddle powinien czuć się zobowiązany odnośnie załatwienia mi jakiegoś odwyku, bo czytać chcę, a nie mogę. Blokada. Co więcej, całe moje uprzedzenie jakim darzę tę książkę, nie wynika tylko z faktu, że książka była nużąca; istnieje bowiem aspekt, który równie dobrze wprawił mnie w stan dezorientacji i zmęczenia lekturą. Przesyt informacji. Mam wrażenie, że A.G. Riddle w swojej trylogii chciał zawrzeć jak najwięcej ciekawostek dotyczących tego, skąd pochodzimy i tego, dokąd zmierzamy, niezgrabnie lawirując pomiędzy nimi, zupełnie nimi bombardując.

Na szczęście – pozytywów w "Genie Atlantydzkim" jest trochę więcej. Mimo wszystko, naprawdę mocno podziwiam autora za tak szeroki wachlarz wątków, których podjął się opisania – przy takiej liczebności dwa lata poświęcone na reaserch i pisanie to naprawdę niewiele. Tajemnicza Katastrofa Toba, czyli jak ludzkość o mało nie wyginęła, współczesne badania nad autyzmem, specyficzna mutacja ratująca życie, placówka przeprowadzająca eksperymenty na ludziach i, oczywiście – zaginiona Atlantyda. Całokształt budzi dezorientację, ale też zmusza do mocnego skupienia swojej uwagi na lekturze i tym samym – zainteresowania się weń zawartą historią, która, wraz z kolejnym rozdziałem, fascynuje jeszcze bardziej.

Riddle sam zrobił okładkę do "Genu Atlantydzkiego", a jego mama – emerytowana nauczycielka angielskiego – zajęła się redakcją. Później czekało tylko formatowanie tekstu i całość została opublikowana na Amazonie. Obecnie, do czytelników trafiło grubo ponad milion egzemplarzy, które łączą fikcję z rzeczywistością. Książka amerykańskiego autora sprawiła mi spory problem, zanim faktycznie udało mi się w jej treść zagłębić. Jednak muszę przyznać, że jestem niezwykle wdzięczna za tę historię: wniosła ona zupełnie inne spojrzenie na sensację wypracowaną przez Browna, nie okazała się jego kolejną kopią, a jedynie wierną kontynuatorką gatunku literackiego. Byłam znudzona, umęczona, ale i zachwycona podczas jej lektury. Podejrzewam, że osobom przepadającym za thrillerami bardziej ode mnie "Gen Atlantydzki" mocno zapadnie w pamięć. 
Recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem Jaguar.