„Życie nie jest sprawiedliwe, ale to, jak je przeżyjemy – to właśnie jest cudowne”


Przepis na sukces książki dla młodzieży jest śmiesznie prosty i każdy o tym wie. I im częściej czytam powieści z gatunku New Adult czy Young Adult, tym bardziej się o tym przekonuję. Że musi być dziewczyna – niedoświadczona przez miłość, a złe wspomnienia. I musi być chłopak – złota dłoń, która ratuje ją z opresji, czasem potrzebując bardziej pomocy dla siebie. Że udaje on wielkiego macho i powszechnie uważany jest za boga lub chuligana, a tak naprawdę w głębi duszy skrywa wiele przykrych doświadczeń – blizn, których czas nie wyleczył, a wyleczy właśnie ona. I to jest okej. To jest całkowicie do przejścia, pomimo schematów, książka taka może wydawać się faktycznie wyniszczająca lub wstrząsająca. Ale nie zawsze. Niestety.

Historia jaka przewija się przez „Utratę” Rachel van Dyken jest naprawdę urocza. Naprawdę. Poznajemy tam Kiersten, poznajemy tam Wesa. Ona pochodzi z małej mieściny, właśnie zaczyna studia na college’u i jest sierotą. On jest synem najbogatszego faceta na świecie i wszystkie dziewczyny za nim szaleją. Ona ma rude włosy, on jest nieziemsko przystojnym aspirującym aktorem. Więcej? Więcej nie jest potrzebne, wystarczy znać fabułę „Hopeless” i „Gwiazd Naszych Wina”.

Sprawa jest prosta. Rachel van Dyken zaczęła od konstrukcji bohaterów, którzy przeczą sobie na każdym kroku. Kiersten miała być zamknięta, tak? I była taka. W pierwszych trzech rozdziałach, kiedy wstydziła się założyć bluzkę z dekoltem na dyskotekę. Potem nastąpił moment niezwykle burzliwy i przełomowy, moment, kiedy zapukała do drzwi chłopaka, którego zna – uwaga: AŻ 3 DNI i lubieżnie rzuciła się na jego szyję, wcześniej monologując, że ma osiemnaście lat, nikogo nie całowała i w ogóle to cała jest jakaś beznadziejna. A Weston – ten lubieżnie całowany – był całkiem do przejścia. Nie irytował rozdwojeniem jaźni jak Kiersten, chociaż bywały momenty, gdy nie popisywał się sztuką narratora, wszystko opowiadając ze zbyt dużym przejęciem lub sztywnością. Jednak najbardziej do gustu przypadli mi Gabe i Lisa – przyjaciele bohaterów, którzy mimo tego, że stanową tło powieści, wykreowani zostali idealnie: z nutką tajemnicy i niedopowiedzeń. Rozbrajali mnie na każdym rozdziale, bez nich umarłabym na zanudzenie wywodami o niesprawiedliwości życia i przesłodzonymi dialogami zakochanych gołąbeczków.

Językowo było bardzo dobrze. Rachel van Dyken operuje niezastąpionym językiem idealnym dla młodzieżowego gatunku – książkę czyta się lekko, strony same się przewracają, cały czas dzieje się coś, na co warto zwrócić uwagę. Niektóre cytaty były tak dobre, że moja przyjaciółka oceniła je jako godne Greena, i które zasłużyły na szlachetne miejsce w moim zeszycie. Na przykład ten:
„Życie nie jest sprawiedliwe, ale bycie żywym? Bycie żywym jest niebem. Bycie żywym jest darem. Każda droga jest inna, z jakiegoś powodu taka jest nasza. Im wcześniej to zaakceptujemy, tym wcześniej przestaniemy płakać i zaczniemy żyć.”
Nie da się również ominąć prologu. Jest... wstrząsający. To chyba najlepszy lub nawet najgorszy moment tej powieści  autorka napisała go przenosząc nas do przyszłości, by tak samo jak w "Ostatniej piosence" Sparksa i "Hopeless" Hoover, móc zobaczyć fragment układanki, zakończenie powieści. To spojler i jak wiadomo – spojler zaostrza apetyt i sprawia, że nie przestajemy myśleć nad jego znaczeniem. Tutaj cały ten zabieg został poprowadzony nieco ułomnie, bo w przeciwieństwie do dwóch wspomnianych powieści, tu po jakimś czasie domyśleć można się zakończenia. 

Martwi mnie trochę przestrzenność historii. A raczej jej ograniczone pole. Fabuła wydaje się takim skakaniem po tafli wody – domagasz się szczegółów i niecierpliwisz się, gdy ich nie dostajesz. Całość była dla mnie właśnie jedną wielką niecierpliwością. Nie mogłam się wbić w historię, bo czytałam tak wiele książek, że rozpraszały mnie podobieństwa zewsząd na mnie czyhające.

I ja wiem co powiecie: w New Adult i podobnych schematów uniknąć się nie da. A ja Wam odpowiem: nieprawda. Są książki, które faktycznie rozwalają na łopatki obrotem akcji, należą do tego gatunku i również mają drobne podobieństwa do innych powieści. I nie są naciągane, dialogi nie wyglądają na wymuszone, bohaterowie nie są infantylni oraz nie przeczą sami sobie.

Powieść tę niestety polecam tylko fanom gatunku. (Oraz tym, którym podoba się tak wyrafinowana i nieposiadająca dwuznaczności okładka). „Utrata” to przeciętna lektura. I schematyczna. I naiwna też bywa. Nie rozwaliła mnie tak, jak tego oczekiwałam. Nie wywołała żadnych emocji, nie płakałam, nie wpadłam w czytelniczą depresję. To książka, która miała lepsze momenty, bardziej zaskakujące, ciekawe, inne i świeże, ale to zbyt mało. To książka, która mogłaby wypaść lepiej, ale się nie udało. Zabrakło oryginalności, blasku i śmiałości. To książka o miłości, o wzlotach i upadkach, o niepokojących diagnozach, potędze śmierci, nadziei i ogromnej ilości cudów. Czasem irytująca, ale czasem naprawdę zyskująca w moich oczach, poprzez wtrącenie czegoś zabawnego czy ciętego. Przekazuje wiele życiowych mądrości, rad i wskazówek dotyczących dobrego życia i szczerze mówiąc, nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Tom kolejny również przeczytam. Z czystej ciekawości.

Utrata | Toxic | Wstyd