Olga Rudnicka, "Natalii 5"
Natalii 5 | Drugi przekręt Natalii | Do trzech razy Natalie
Serdecznie współczuję powyższemu domowi, że musiał znosić znacznie więcej niż określiłby to wyrażeniem "ale jaja" Edzio z Kiepskich. Jego historia jest bardzo obszerna, ale to nie nad nią będę się dziś rozchodzić (God, znowu ten serial). Wszystko zaczęło się bowiem od samobójstwa. Podejrzliwe pedantycznego, wiecie – folia rozłożona by nie zabrudzić krwią dywanu, drzwi zamknięte od środka, testament na miejscu, rozwód wzięty, sprawy formalne pozałatwianie, wszystko zapięte na ostatni guzik. To nie jest normalne zachowanie zdesperowanego samobójcy. Choć w sumie wszystko dotyczące Jarosława Sucharskiego nie jest normalne… Na przykład to, że parę godzin później na komisariacie spotkało się pięć kobiet domagających się jego spadku, te pięć kobiet okazało się przyrodnimi siostrami a każda z nich nosiła to przepiękne imię. Natalia.
Geny i krew identyczna, serce bliskie współczuciu a rozum – nadal niezdolny do zaakceptowania. Gdy piątka odmiennych kobiet – w tym wydziarana dwudziestoparolatka, matka dwójki dzieci, do której Chodakowska jeszcze nie przemówiła, zimna bizneswoman, nieśmiała studentka i Barbie bawiąca się w dziennikarkę – trafia do jednego domu, scenariusz nie może potoczyć się po myśli. Razem tworzą mieszankę wybuchową, ale prawdziwym dynamitem (wcale nie w przenośni!) okażą się dopiero wtedy, gdy w grę wejdzie stawka większa niż pieniądze. Razem mają szansę stać się żeńskim odpowiednikiem Indiany Jones, ale czy takie ryzyko ma prawo istnieć? Czy warto realizować prośbę ojca nie narażając własnego życia? Jakie zagadki skrywa jego dawna posiadłość i co kryje się za śmiercią Sucharskiego?
Powieść Olgi Rudnickiej roztacza niebywale ciepłą aurę jak na kryminał. Być może za sprawą polskich imion, nazwisk, miejscowości i pewnie też dlatego, ale tu chodzi o przede wszystkim braki, brak tego kryminalnego centrum, takiej iskierki, brakuje tu po prostu zacięcia – zagadki zbyt często odchodzą na boczny tor, ustępując jakimś zabawnym perypetiom sióstr, przez co fabuła staje się lekką parodią a nie zagadką trzymającą w napięciu. A przecież wśród tak wielu wybuchowych charakterów, jakimi są Natalie, należy czytelnika zająć czymś, gdzie dziewczyny faktycznie mogłyby swój temperament wyładować: zagadka od początku do końca jest jedna, później się rozwidla a ostatecznie ujście odnajduje już po przeszło pięciuset stronach, które zdecydowanie można by nieco uszczuplić. Pojęcie "kryminał" w tym wypadku, podczas lektury całkowicie ulatuje, pozostawiając jedynie wrażenie, że czyta się jakąś zabawną obyczajówkę z fajnymi bohaterkami i skarbem gdzieś wetkniętym, w gratisie jak w Biedronce.
Niestety moich narzekań na tym etapie nie skończę, a może wypadałoby napisać jeszcze "i tak nie jest ich dużo". Do przeczytania "Natalii 5" trzeba się bowiem zaopatrzyć w cierpliwość i w miarę luźny grafik. Tę książkę się wmusza, po jej odłożeniu nie jest już tak łatwo wrócić do czytania, jej grzbiet stamtąd nie wygląda już tak enigmatycznie – okładka nijaka, opis średni, fabuła rozwleczona. Brak iskierki, o której wspomniałam akapit wyżej daje się we znaki – czytałam tę książkę ponad tydzień, podczas lektury bawić można się przednio, owszem, ale kolejnego dnia wizja powrotu nie wydaje się już tak kolorowa zupełnie jak myśl o irytującej zabawie w detektywa, która nie wyostrza zmysłów, tylko je tłumi i wycisza.
Przechodząc do zalet, nie mogę nie napomknąć o świetnym pomyśle autorki – wrzuć piątkę temperamentnych bab do jednego domu, każ im współpracować i dla utrudnienia – daj im to samo imię i nazwisko. Dorzucaj co jakiś czas napaście, włamania i tajemnicze ślady, dwójkę zaprzyjaźnionych policjantów, trochę skarbów, wzruszeń, chwil grozy i śmiechu i masz genialny, niesamowicie chwytliwy pomysł na książkę. Bohaterki – bo to im Olga Rudnica poświęca najwięcej uwagi – są perfekcyjnie wykreowane. Pięć różnych stylów bycia, pięć odmiennych spojrzeń na świat i jeden czytelnik, który niewątpliwie do jednej z nich zapała odrobiną sympatii. Początkowo może i jest ciężko się wśród nich odnaleźć, podporządkować każdej z nich nadany wcześniej pseudonim, połączyć nowe imię z osobowością – owszem, ale pewnie i na tym polega specyfika tej powieści: dużo chaosu, bezustanny mętlik, śmieszne zawirowania.
À propos zawirowań. I śmiechu.
"– Co tu się dzieje? – do kuchni wkroczyła mama Natki. – Dlaczego macie dziurę w podłodze? – zastygła oszołomiona na widok mrocznej czeluści.
– To ich dziura – powiadomił ją Marcin.
– I ich kuchnia – dodał Adrian.
– I nikomu nic do tego – ze złośliwym uśmiechem dołożył Krzysztof."
"Natalii 5" to nieco nużący komedio-kryminał z klimatem Indiany Jonesa, skarbu II Wojny Światowej i tajemniczym samobójstwem, który zdecydowanie ujął mnie kreacją bohaterek i ogólnym pomysłem na książkę, a niekoniecznie samym wątkiem zagadki, której zdecydowanie brakło takiego blasku i zacięcia. Mimo, że autorka posługuje się językiem prostym, tworząc krótkie i chwytliwe akapity niczym nie przypominające objętością tych sienkiewiczowskich, dość długo pochłaniam powieść, która nie licząc napięcia, werwy i pełnego szalonych zwrotów zakończenia, nie wywarłby na mnie tak dużego wrażenia. Mimo wszystko "Natalii 5" oceniłabym więcej niż przeciętnie, bo to książka tak zabawna i ciekawa, że w pewnych momentach czyta się ją z wypiekami na twarzy, chichocząc jednocześnie jak małe dziecko.