Czytania
Zagłębiłam się nieco w tajniki astrologii.
Nic poważnego i niezbyt głęboko – czysta ciekawość, chęć ruszenia
przeglądarki do czegoś innego niż Facebook, wrodzona możność sprawdzania znaków
zodiakalnych i analogicznie: osobowości nowo poznanych osób, idoli, wzorów godnych
naśladowania. I przeczytałam tam właśnie, coby dwanaście znaków zodiaku było
pogrupowane w czterech podstawowych żywiołach, bez których nic nie byłoby
możliwe. A więc: powietrze, ogień, woda i ziemia. I muszę przyznać – dziwi mnie
fakt, że to jedna największych tajemnic wszechświata, bo wcale nie wygląda to
jak zagadka badana już od czasów greckich filozofów, stanowiąca niezwykle ważny
element istnienia, owiana tajemnicą i eteryczną, oniryczną niemal aurą. Przecież
w W.I.T.C.H. wszystko było jasne. Wszystko było proste. Jako kilkuletnia
dziewczynka wiedziałam, że żywioły współpracują w harmonii. Lubiłam tupnąć nogą
i krzyknąć razem z bohaterkami serialu: "woda! powietrze!", choć, z tego co podpowiedział mi Internet
obecnie, żaden z nich nie ma widocznej przewagi w przyrodzie – w człowieku,
owszem. Dominuje jeden, który wpływa na cechy, określa osobowość.
Teraz żywioły powróciły.
Wciąż powracają. Głównie jako "destrukcyjne", "niszczycielskie". Jako zagrożenie dla ludzkości, dziesiąta
plaga egipska, największa z możliwych karm. Boimy się pożaru. Trzęsienia ziemi,
trąby powietrznej, powodzi. Żywioły są w stanie spędzić sen z powiek, stać się
złym koszmarem, a najgorsze jest to, że nie mamy na to wpływu, nic się
nie da zrobić. Jednak, hej, już wszystko dobrze. Niczego nie musimy się bać.
Jeśli nie my – inni. Inni to mogą wykorzystać. Siłą woli zamienić się w wodę, w
ułamku sekundy podzielić ziemię na dwa – ich siłę nazywamy Auguriami. To
dziewczęta zwykle mają szczęście do jej posiadania, jednak na początku życia w
Magazynach pożytkują to w sposób nieco odmienny – uczą je tam nędznej
namiastki. Jak sprawić żeby roślinka urosła, jak zmienić kolor włosów. Później
każda z nich zostaje zlicytowana i trafia do rodziny, której musi urodzić
dziecko. Staje się surogatką, która musi sprawić, by potomek był tak wyjątkowy,
jak tylko to możliwe. Jeśli tak się nie stanie, Diuszesa dobrze wie, jak tę dziewczynę
ukarać.
Violet Lasting ucieka. Żywiołowa
z niej dziewczyna. Wznieca bunt surogatek, pomaga im się wydostać, ratuje
życia, bo – gwoli jasności – takie jak onne podczas porodu umierają. Razem z dwójką
przyjaciół udają się w miejsce, gdzie Augurie czują się najlepiej – Biała Róża
pozwoli wyswobodzić się z klatek Arystokracji, pomoże obudzić w sobie żywioł i
przerwać wyzysk, na jaki pozwala sobie mieszczaństwo.
"Biała Róża" nie jest tym samym,
co "Klejnot" Amy Ewing. Drugi tom nawet formę ma znacznie inną. Żywiołową. Jest
niekończącą się ucieczką, wędrówką bez oglądania się – głównych bohaterów goni
nie tylko rozgniewana właścicielka Violet, ale i całe miasto – list gończy i
rozpowszechnienie wizerunku Asha nie dają spokoju trójce przyjaciół. Piątce, w
zasadzie. Oprócz pary zakochanych i Raven, bez wytchnienia niemal dąży za nimi
Garnet i Lucien, bardzo wysoko zasiadające osobistości, jedyne z nielicznych,
które odwróciły się i spiskują za plecami Arystokracji. "Biała Róża" bardzo
dokładnie przybliży nam te dwójkę mężczyzn właśnie, Garneta szczególnie, który
w "Klejnocie" pełnił funkcję tła: intrygował, ciekawił, zapewniał rozrywkę, a
teraz, w tomie drugim, ma do powiedzenia znacznie więcej. A jednak tom pierwszy
pozostawił lepszy smak po jego lekturze. Inne wrażenie, oddźwięk pełniejszy. "Klejnot" skończył się idealnie, "Biała Róża" wydaje mi się urwana, "Klejnot" delikatnie wprowadzał, był ogromnie wysublimowany, ale miał tę zaciętość i
potrafił mocno zaskoczyć – tutaj nie ma chwili na odpoczynek, bez przerwy
dzieje się coś mniej lub bardziej spodziewanego sprawiając, że granice między
spokojem a nie spokojem zacierają się, nakładają jak płyty tektoniczne i
zlewają w jedną, mdławą całość. Elementy zaczerpnięte z innych książek
powtarzają się nadal – i jest to właśnie ta cecha, która nie zmienia się z tomu
na tom w ogóle – czuć niestety dokoła mgiełkę "Igrzysk Śmierci" przede
wszystkim. Młodsza siostra bohaterki w niebezpieczeństwie, zła sytuacja
materialna, charakterystyczny wjazd do Pałacu łudząco podobny do tego, który
wykreowała Suzanne Collins – podobieństw można by dopatrzyć się od groma, ale
podczas czytania nic kompulsywnego nie przychodzi. Należy się poważnie zastanowić,
żeby wyłapać, porównać – zbieżność nie jest nachalna, zanika z biegiem czasu,
ale posmak w ustach gorzki pozostaje.
W końcu dotykamy wątku Augurii i
wiele rzeczy nabiera sensu. Amy Ewing postanowiła skupić się na mocy, zrobiła
to według mnie w momencie mocno odpowiednim – zmęczony podróżą nie tylko
bohater książki, ale i czytelnik zostaje niespodziewanie obdarowany uchyleniem
rąbka tajemnicy i uczucie znużenia, mnie towarzyszące właśnie w książkach
rozgrywających się z punktu A do punktu B, bez powrotnie minie. Niewątpliwie
ciężko było mi przypomnieć sobie na czym pierwszy tom się skończył, co i
dlaczego dzieje się teraz, i mimo, że autorka usilnie próbowała na wstępie co
nieco z "Klejnotu" przybliżyć – nie udało się to, musiałam sięgać po "Klejnot" i kartkować książkę w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące mnie pytania i
niedopowiedzenia. Na wstępie może również pojawił się nieprzyjemne uczucie
zaskoczenia, bo 1) nagle Violet jakoś ogłupiała 2) jej miłość do Asha była surrealistycznie
śmieszna 3) dialogi leżały i kwiczały, całość zesztywniała i najlepiej byłoby w
sumie tę książkę odłożyć. Ale, dozgonna wdzięczność za to, rozbujało się
wszystko dość szybko, a Ewing, co można było zauważyć gołym okiem, wprawnie
wróciła do płynnej narracji, którą kojarzymy z"Klejnotu". Czyli nie było tak
źle.
Grzechem byłoby zapewne ominięcie
zakończeń, w zasadzie obu książek, które były zdecydowanie najmocniejszą ich
częścią. I o ile w "Klejnocie" przeraziłam się na śmierć, to w "Białej Róży" zaobserwowałam coś podobnego – ktoś uprzedził mnie, że będzie moc, ale to, co
wyniknęło pozamiatało wszystko. Mimo to, Amy Ewing nie jest kimś, kto podbiłby
moje serce na lata, nie jest to pisarka, o której będę opowiadać wnukom i
której książki będą czytywane przez następne ćwierć wieku. To, co napisała nie
jest, co prawda, zmorą. Ni świetne, ni fatalne. Kilkanaście nastoletnich wiosen
czystej miłości do młodzieżówek z mieszanką fantastyki, zakocha się po uszy,
jednak ambitnego i wyrobionego czytelnika nie zadowoli zapewne w ogóle, chyba,
że w kolejce do dentysty czy do pociągu, ale dla dorastającej córki (syna nie)
cud miód, stokrotnie ciekawsze niż "Rywalki".
Za powieść dziękuję wydawnictwu Jaguar!