Czytania
Ktoś kiedyś wspomniał, że najgorszą zmorą recenzenta są książki przeciętne. Recenzje owych powieści pisze się zdecydowanie najtrudniej – należy wypisać wszystkie „za” i „przeciw”, a na koniec zmierzyć się z podsumowaniem, który zwieńczyć można niezbyt emocjonalnym i przekonującym poleceniem, lub skwitować zwykłym: „można, ale po co?”. Tak też czuję się po lekturze „Miasta Upadłych Aniołów”, czwartego tomu serii „Dary Anioła” Cassandry Clare. Gdy byłam jeszcze młodą i mniej zaczynaną niewiastą każdą część spod pióra autorki pochłaniałam w jeden dzień/wieczór/moment. Dzisiaj jest inaczej. Teraz – po dwóch miesiącach lektury – czuję się wreszcie wolna. Wolna od wiecznie nękającej mnie Clare, jej wcale nie tak dobrej książki i uczucia, że prędzej Manhattan ogarnie chaos upadłych aniołów, niż ja skończę czytać tę książkę.
Ale mimo wszystko zastanawiam się
nad tym, skąd ta autorka czerpie pomysły.
Bo dzieje się dużo, ale nie jest
to równomiernie rozplanowane. Początek sprowadza nas na ziemię, przypomina o
balach, przymierzaniu sukien, trudnych chwilach w związkach. A potem nadchodzi
fala morderstw. Fala wampiryzmu. Fala klątwy i potencjalnych zabójców.
Opętania. Wskrzeszenia. I Lilith. Końcówka tej książki jest naprawdę
zabijająca, ale za nim do niej przejdę, raczę poświęcić chwilę pewnym
wyjaśnieniom.
Clary Fray po
skończonej wojnie z Valentinem wraca do domu, gdzie rozpoczyna naukę jako Nocna
Łowczyni. I nawet jeśli bardzo by się starała, nie przegapi jednego niuansu.
Ktoś zabija Nocnych Łowców i prowokuje w ten sposób rasę Nefilim i Podziemnych.
Jej przyjaciel Simon też nie ma łatwo – matka już wie o jego prawdziwej
tożsamości, dlatego wyprowadza się od niej, poznaje nowych ludzi, a na drodze czeka go wiele śmiertelnych niespodzianek. Moc klątwy niszczy jego życie, ale każdy o zdrowych
zmysłach chce mieć go po swojej stronie. A Jace? Jace się izoluje. Jace się
ukrywa. Jace w tej części nie jest tym Jace’em, ale to tylko pułapka pani
Clare. Wstęp do kolejnego piekielnego rozdziału.
Chyba nikt z tej powieści nie
jest zbyt zadowolony. Historia historią, ale całość początkowo wydaje się naciągana
i pisana na siłę. Bo wiecie, „Dary Anioła” miały być trylogią. No cóż,
skończyło się na sześciu tomach i to właśnie ten zaliczam jako najsłabszy.
Brakowało mi w nim kilku aspektów, ale i pojawiły się nowe, niezbyt
przekonujące.
Pierwszym jest Simon. Ta książka
jest niewątpliwie „jego chwilą”. Po zdarzeniach z „Miasta Szkła” zasługuje na
dłuższą chwilę uwagi – owszem, ale tak długiej to ja bym mu nie przekazała. Simon
nigdy nie należał do moich ulubieńców, i mimo że jego osoba z chwili na chwilę
zyskiwała w moich oczach, kompletnie nic to nie dało, bo i tak z wytęsknieniem
czekałam na powrót do nierozwiązanych wątków innych bohaterów. Wątków to w sumie dobre słowo. A była ich masa. Powieść ta,
wyglądała nieco jak parę odrębnych opowiadań ze wspólnym kulminacyjnym momentem,
które porwano na strzępy i na przemian poukładano. Irytowało mnie wyczekiwanie,
irytowała mnie zbyt powolna akcja, irytował mnie Simon i Jace też z biegiem
czasu zaczął mnie wkurzać. A to się zwykle nie zdarza.
Nie mogłam patrzeć na jego imię,
poważnie! A szczególnie odmienione w dopełniaczu i bierniku. Znacie to uczucie,
kiedy żyjecie ze świadomością, że imię „Jace” tak ładnie się w „Darach Anioła”
odmienia, a tak naprawdę to jest ono błędne, bo tłumacz nie ogarnął zasad
tłumaczeń imion z końcówką taką i taką, a na czwartym tomie zorientował się, że
coś tu nie gra. Chce Jace'a a nie jakiegoś śmiesznego Jace'ego. Nie unoszę się ani nic, ale
serio – to strasznie irytuje.
Dosyć z minusami. Książka sama w
sobie nie była przecież taka zła. Wątek Lilith i rytuału tworzenia z dzieci
armii malutkich demonów zniszczył mnie wewnętrznie. No totalny mindfuck. Clare rządzi i rządzić będzie,
a problemy z tą częścią są według mnie chwilą nieuniknioną – trylogię
praktycznie zamkniętą, z wątkami pokończonymi odrodziła na nowo, przez co „Miasto
Upadłych Aniołów” rozpoczyna się tak mozolnie jak każdy pierwszy, wprowadzający tom.
I tak jak w pierwszym tomie pojawiają się nowe twarze, nowe miejsca i kryzysy.
Jest zupełnie inaczej, a jednak podobnie.
Dwa słowa. Pięć sylab.
Czternaście liter. Zakończenie idealnie nieidealne i wręcz zdolne do
wstrzymania serca, do ataku szału, do załamania nerwowego. Nie przesadzam.
Oszałamiające i niezwykle enigmatyczne. Takie zakończenia chcę czytać i dzięki Bogu,
że znam losy kolejnego tomu, bo z niewiedzy chyba bym nie wytrzymała.
„Dary Anioła” to seria, dzięki
której pokochałam czytanie. Sentyment mój do niej przerasta Narnię, Hogwart i
Westeros razem wzięte, dlatego moja skromna rekomendacja zapewne nie będzie w
stu procentach obiektywna. To tylko upadek. „Miasto Upadłych Aniołów” musiało
być słabsze i bardziej rozwleczone, żeby „Miasto Zagubionych Dusz” za nią
nadrobiło, pokazało klasę i cały kunszt pisarski Cassandry Clare. Część ta
musiała być nudniejsza, bo robiła za wprowadzenie do całkiem nowych wątków,
całkiem nowych historii i świeżego, ciekawego zarysu.
Polecam, ot tak.
Wiem, że kolejna część Was nie zawiedzie i wiem również, że równie mocno jak ja pokochacie Nocnych Łowców, świat pełen demonów, walk o wschodzie słońca, kiedy świat wygląda jak skąpany we krwi wojowników.
Polecam, ot tak.
Wiem, że kolejna część Was nie zawiedzie i wiem również, że równie mocno jak ja pokochacie Nocnych Łowców, świat pełen demonów, walk o wschodzie słońca, kiedy świat wygląda jak skąpany we krwi wojowników.