Powieść warta tysiąca słów


Próba Ognia | Taniec w ogniu | Witch's Pyre

Od dawna już nie należę do grona zagorzałych czytelników fantastyki: co dwudziesta jedynie książka zdaje się być warta poświęconego czasu, tak naprawdę za każdym razem sięgam po tę samą historię. Albo wzorowaną na J.K. Rowling, albo na Tolkienie, albo na Georgu R.R. Martinie. To mnie paraliżuje. Kiedy tylko mam zamiar sięgnąć po coś z tego gatunku, mam wątpliwości i moja głowa paranoicznie doszukuje się elfów, krasnali i orków, trójki bohaterów, którzy idą do szkoły magii lub średniowiecznego królestwa z chwiejnym rządem. Sama więc nie wiem, co podkusiło mnie do przeczytania „Próby Ognia” – nie jestem fanką Josephine Angelini, nie czytałam „Spętanych przez bogów”, nie wyszukiwałam też recenzji, nie widziałam żadnych opinii, a z racji pewnej zasady – nie zerknęłam nawet na opis książki. A teraz trzymam ją w dłoni i mam wrażenie, że nie mogłam wybrać lepiej.

Są książki warte tysiąca słów, są i te, o których wręcz mówić nie wypada. Ja o „Próbie Ognia” mogłabym rozmawiać godzinami. Mogłabym chwalić jedynie: monumentalna i nowatorska, mogłabym porównywać ją do wielkości „Czasu Żniw”, mogłabym czytać ją wciąż na nowo i na nowo zakochiwać się w tym niezwykłym uniwersum. Czuję, że to właśnie ta jedna na dwadzieścia. Podskórnie również dokucza mi uczucie, że z tomu na tom będzie jeszcze tylko lepiej.

Twoja sprawa, czy przeczytasz ten opis, czy nie. Być może – jak zakłada teoria wieloświatów – przeczyta go jedno z Twoich tysiąca żyjących alter ego. Bowiem, tam nad nami, ponad stratosferą,  istnieje kilka takich planet typu Ziemia – z takimi samymi kontynentami, z Pałacem Kultury w Warszawie i podobną siecią autostrad – i każda z nich zamieszkiwana jest przez osoby takie jak my. Nam prawdopodobnie nigdy nie będzie dane ich poznać, dokonała tego jednak pewna dziewczyna. Lily Proctor jest obywatelką „naszego” Salem w stanie Massachusetts. Ten świat zdecydowanie jej nie służy – lekarze nie mogą zdiagnozować przyczyn jej nieustającej gorączki, a ryzyko ataku drgawek wyklucza wszelkie przyziemne przyjemności. Gdy pewnego dnia, w towarzystwie Tristana, chłopaka na którym bardzo jej zależy, pozwala sobie pójść na szkolny bal dochodzi do tak paskudnego incydentu, że dziewczyna chce po prostu zniknąć… Jej życzenie się spełnia. Lily trafia do równoległego świata, w którym to, co było jej słabością, staje się siłą. Nowe Salem to mroczne i niebezpieczne miejsce, rządzone przez potężne czarownice. Najsilniejszą i najbardziej okrutną z nich jest ona sama… A raczej alternatywna wersja Lily – Lillian.

To, co dzieje się potem jest pasmem nieodgadnionych wydarzeń, masą niespodzianek otoczoną przepięknym światem przedstawionym nam na stronicach „Próby Ognia”. Ogromnie cenię sobie dobre pomysły, mam wrażenie, że Josephine Angelini myśli podobnie – jej powieść to świat na solidnie wzniesionych fundamentach, bardzo przestrzenny, a przy tym piekielnie wyjątkowy. Nie będę powstrzymywała się nad porównywaniem, z racji tego, że wiem, jak bardzo czytelnicy cenią sobie Samanthę Shannon i jej „Czas Żniw” czy „Zakon Mimów” – zatem uważam, że jest powieść na podobnie wysokim poziomie. Obie są niezwykle błyskotliwe, w „Próbie Ognia” bezustannie natykamy się na elementy chemii i fizyki (nie to, żeby były przesadnie wyeksponowane i ostentacyjne, ale mimo wszystko nadają powieści nieco bardziej dorosły wydźwięk), obie są również zaopatrzone w bohaterkę, która ma mocny charakter i nie należy do tych, które irytują na każdym kroku. Wątek romansu w „Próbie Ognia” jest bardziej wyrazisty, być może dlatego, że początek książki rozgrywa się w XXI wieku, być może też dlatego, że Angelini nie chce trzymać nas w ciągłym napięciu – delikatne powiewy, które serwuje między główną akcją, pozwalają się rozluźnić i też pogłówkować –nie jest to przecież przypadkowy wątek, a jego możliwe rozwinięcie intryguje na każdym kroku.

Jestem zachwycona, oniemiała i wręcz oczarowana. „Próba Ognia” to kolejny przykład piekielnie błyskotliwej fantastyki, która jest zupełnie nowatorska, której pomysł na każdym kroku zapiera dech w piersiach. To powieść, która łączy w sobie nutę romansu z elementami YA oraz historii, to solidnie zbudowane uniwersum, przerażające wręcz kreatywnością, to niebanalna historia, która pochłania od pierwszej strony i zdecydowanie nie należy do tych książek, które dezorientują i przytłaczają na starcie. To po prostu pięćset stron fantastyki, które trzeba przeczytać.
Recenzja powstała we współpracy z wydawcą.