Home
Archive for
sierpnia 2015
Bo nie ma dorosłych!
Chłopcy | Bangarang | Zguba | Największa z przygód
Nibylandia jest fantastyczną
wyspą. Wyspą owocną w wspaniałe przygody, porośniętą niezwykłym gatunkiem
roślin, zaludnianą bohaterami z dziecięcych marzeń i wyobraźni. Do Nibylandii
trafia się za pomocą snów i zabaw…
*System Failure*
Nibylandia to opuszczony
lunapark. To kawałek suchej ziemi, na której nie rośnie nic poza cieniem
starych kolejek, zakurzonych kolorowych koników, opustoszałych budek z
hot-dogami i tych, gdzie wygrać można wielkiego pluszaka. Do Nibylandii trafia
się na dobrym harleyu, nie nosi się tam spódniczek hula, a lateksowe spodnie i
skórzane kurtki, a zamiast pisków dzieciaków na wagonikach słyszy się jedynie ryk
silników, huk wystrzałów i głośne: BANGARANG! Ta druga Nibylandia to miejsce,
gdzie osiedlili się Zaginieni Chłopcy, czyli zgraja urwisów Piotrusia Pana, po
zwycięskiej bitwie z Kapitanem Hakiem. Lecz tym razem na ich czele staje
zabójczo seksowna Dzwoneczek, matka, która zrobi wszystko by Chłopcy przetrwali
a przy tym… dobrze się bawili. Bez względu na cenę.
Już pierwszy rozdział zwalił mnie
z nóg swoim klimatem, tym jak gwałtownie następuje, drapieżnością i naprawdę
mocno mnie zaintrygował. Motocykle, tajemnicze zombie, świetna narracja
bohaterki. Na początku natychmiast poczuć można tę polskość, od razu wie się, że nie
jest to powieść kaleczona często nieporadnym tłumaczeniem, a książka
bezpośrednia, pisana w ojczystym języku, której narracja jest bardzo
charakterna, nie tracąca na wartości w ani jednym momencie. Często również
wzbogacona w wulgaryzmy Chłopców – w końcu nie zapominajmy że są dorośli (lecz
niekoniecznie dojrzali), – które dodawały książce tej jeszcze większej
dosadności. Tak, to książka zdecydowanie dosadna, bezceremonialna, nieowijająca w bawełnę i czasem brutalna, która szybko uderza w czytelnika, zaskakuje a przy tym
kompletnie… bawi. No właśnie, świetnie bawiłam się
podczas czytania tej powieści. Bohaterowie są bardzo różni, każdy
znajdzie swojego ulubieńca, a i muszę przyznać – wykreowani zostali świetnie. Zabawne
sytuacje, w których uczestniczą, wręcz głupie dziecinne sprzeczki, żartobliwe dialogi, komentarze,
riposty. A gdy zamiast wyobrażenia przedszkolaka w piaskownicy da się
motocyklistę o ogromnych rozmiarach, całość maluje się bardzo irracjonalnie,
zakrawa wręcz na groteskę i jest po prostu, wyjątkowe.
Oczywiście należy również
zaznaczyć, że to książka, która łamie pewne zasady i podczas lektury tomu
pierwszego uczucie zagubienia jest nieuniknione. Bowiem do końca nie wiadomo
czy to po prostu zbiór luźnych opowiadań, które się nie zazębiają, czy też
historie całkiem spójne choć na pierwszy rzut oka wyjątkowo różne. W tym
przypadku jednak jestem pewna, że chodzi o tę drugą możliwość, która niezwykle
zbija z tropu a jednocześnie fascynuje czytelnika swoim niespotykanym stylem.
Więc jestem pod wrażeniem. Mimo,
że nie wciągnęła mnie tak jak inne książki, że nie spędziłam przy niej paru
godzin a parę dni i mimo, że moja sympatia do niej nieco zgasła, czuję, że to
świetna historia. Umiejętnie poprowadzona przede wszystkim, – bo o Piotrusiu tu
w zasadzie niewiele i samemu pewne niedopowiedzenia trzeba dokończyć. Ale i
ciekawa, wyjątkowa, z przesłaniem. Jakub Ćwiek bardzo zgrabnie przedstawia
granicę między dorosłością a byciem dzieckiem, odwołując się przy tym do swojej
ulubionej bajki z dzieciństwa. Będziecie zachwyceni więc jeśli i Wy macie
słabość do śmiałych spojrzeń na bajki trochę z innej perspektywy. Gwarantuję
Wam dużą dawkę humoru, lekkość pióra i naprawdę niezapomnianą przygodę u boku
Zagubionych Chłopców. Zdecydowanie polecam.
Za powieść dziękuję wydawnictwu SQN!
Liebster Blog Award #8
Drodzy moi, czas nominacji nadal tętni życiem, kartka z TAGami do odhaczenia rośnie i rośnie, nie pozostaje mi więc nic innego jak lekkie jej uszczuplenie. Przedstawiam Wam więc pytania od Izy ♥ z bloga Kolejny Rozdział. Serdecznie dziękuję za nominację!
No to lecimy.
Po przeczytaniu danej książki moją głowę wypełniała masa
nagromadzonych myśli, które potrzebowały uporządkowania. Blogowanie daje mi
szansę na analizę książek, często na bardzo głębokim poziomie, więc zaczęłam to
wyrzucać, wypluwać z siebie emocje i stworzyłam bloga. Myślę, że takie
potoczenie spraw było nieuniknione, mam ogromną potrzebę rozmowy z ludźmi, a o książkach mówić mogę wiele. Więc
zaczęłam pisać.
Do jakiej książki/autora czujesz największy sentyment?
Waham się pomiędzy J.K. Rowling a Cassandą Clare, ponieważ
obie rozpoczęły pewien rozdział w moim życiu i właśnie im zawdzięczam fakt, że
w ogóle czytam książki. Nie potrafię zdecydować – Rowling wpadła do mojego
życia totalnie niespodziewanie, pierwszy tom HP przeczytałam w jeden
wieczór, a później zaczęłam lamentować, że nie ma w szkolnej bibliotece
kolejnych tomów. Za to "Miasto Kości" utwierdziło mnie jedynie, że są książki,
które mogą mi się podobać i mój zachwyt do HP nie był ostatnim zachwytem
książkowym, zresztą, tak wiele osób myśli, że nie ma książek, które mógłby im
się spodobać, prawda? Dlatego nie czytają i dlatego nawet nie próbują, nie
wiedząc, jak bardzo są w błędzie.
Po jakie gatunki książek sięgasz najczęściej?
Fantastyka z pewnością, ta szeroko pojęta, bo męczy mnie
taka klasyczna – Tolkien do przejścia był tylko w "Tam i z powrotem", bo "Drużynę
Pierścienia" czytało mi się strasznie, a podobno drugi tom jeszcze gorszy, więc dystans jeszcze większy. Kocham
antyutopie i z tego gatunku (książek tych popularniejszych) została mi tylko "Niezgodna" oraz "Więzień Labiryntu", a o ile ten drugi już czeka w kolejce, to na Roth nie
mogę się odważyć. No i New Adult mnie wkręciło, zresztą moja mama gani mnie,
żebym czytała romanse, a nie Kingi, zombie, morderstwa i inne takie, więc tak –
pokochałam Colleen Hoover.
Jaka jest ulubiona książka Twojego dzieciństwa?
Nie czytałam książek będąc dzieckiem, jedynie lektury, dopiero w piątek
klasie sięgnęłam po Harry’ego Pottera, więc to ta seria zasługuje na miano
ulubionej dzieciństwa, ale też ulubionej w ogóle.
Czy lubisz wypożyczać książki w bibliotece?
Uwielbiam. Co prawda, biorę stamtąd książki, których wiem,
że nie kupię, ale zawsze jak wracam z biblioteki plecak mam załadowany po
brzegi. Błądzenie między półkami i dotykanie grzbietów jest takim moim
comiesięcznym rytuałem.
Czy myślałaś/myślałeś kiedyś o wydaniu/napisaniu książki? O
czym by była?
Nie, zdecydowanie się do tego nie nadaję. Ale sądzę, że
byłaby to albo opowieść ludzi z tymi wiecie, "demonami przeszłości", zagubionymi
nastolatkami, coś między NA a thrillerem, dotykające lekko kryminału, w ogóle
tak w klimacie Dana Browna, bo kocham historię.
Gdybyś mogła/mógł zmienić zakończenie książki, to której?
Na pewno "Kosogłos", bo pisałam o tym już kilka razy i
utrwaliło mi się na dobre.
Którego bohatera książkowego chciałabyś/chciałbyś ożywić?
Dlaczego?
Nie, nie Jace’a Herondale, jego już ożywiłam. Tym razem może
Rose Hathaway w "Akademii Wampirów"? Byłaby cudowną przyjaciółką, z nią wszystko
byłoby łatwiejsze (i nie mam tu na myśli obrony przez wampirami, które zeszły na czarną stronę mocy). Uwielbiam ją i mimo, że nie lubię autorytetów, po cichu
wiem, że to ona jest moim małym guru.
Jaka książka Cię rozczarowała?
"Eleonora i Park" trochę. "Joyland" trochę bardziej. Wiele
takich książek, ale tak totalnie to "Czerwień Rubinu" Kerstin Gier – cała
trylogia było do kitu i "Czas uciekać" Rachel Ward (chociaż zakończenie
szarpało zastawki serca).
Jaka jest Twoja ulubiona książka?
Kiedyś pisałam taką odpowiedź na konkurs u Joasi, więc
pozwolę sobie ją zacytować.
"Pamiętam bezpośredniość, dziesiątki wulgaryzmów, podkręconą wiarygodność świata i bohaterów. Pamiętam początkową frustrację oraz przerażenie, który zapoczątkował kult i wzniecił ogień. Pamiętam, że autorka odnalazła dla mnie drugie dno bycia nastolatką, że pokazała mi, co robię niewłaściwie, pocałowała w czółko, mówiąc, że każdemu się zdarza, że każdy popełnia błędy. Pamiętam ten liryczny, ten delikatny jak melodia język, tak poetycki i lekki jak piórko, że aż niewidzialny i ulotny. Pamiętam przewracające się kartki, skostniałe dłonie, wilgotne policzki, spocony kark, skręcone jelita i serce wykonujące skomplikowane akrobacje. Pamiętam lekcje języka polskiego i porównanie, że nawet Szekspir wstydziłby się odzwierciedlenia tak istotnych rzeczy, które tu były, takie jak ból, jak tęsknota, nieodparta potrzeba komunikacji, miłości, życia. Pamiętam delikatność i dziewczęcą subtelność, jak i nutę chłopięcej zadziorności, uważnego wzroku i jego innej faktury – bardziej gorętszej i przytłaczającej. Pamiętam, że ciężej mi się oddychało. Pamiętam, jak interesowałam się kardiochirurgią i tym, jak naiwna byłam sądząc, że moje serce można poskładać na nowo. Pamiętałam przecież czas, gdy organ ten zgruchotany był cal po calu, zmiksowany i zblenderowany. Pamiętam moje otępienie związane z brakiem możliwości wymiany serca, ale pamiętam też całe dobro, które ze mnie uleciało, moralność, która porzuciłam i nadzieję, dla której stałam się katem. Pamiętam, że wkrótce po wpadnięciu w kompleksy, coś mnie pociągnęło w dół, sprawiło, że z trudem łapałam oddech, że nie mogłam utrzymać się na nogach. Wkrótce opadłam gdzieś na dno, lawirując pośród przerażających wspomnień, klucząc między wirami, które chciały mnie porwać. Pamiętam szklaną taflę, która wyrosła pomiędzy mną a rzeczywistością. Pamiętam, że Inni nazywali ją „Morzem Spokoju”."
Twoje marzenie związane z literaturą...?
Nie stracić wzroku, bo czytanie brajlem jak Ambroży Kleks to
nie moja bajka. :D Tak na poważnie: każdy wielbiciel książek marzy o własnej książce, no nie? Więc marzę.
Nominuję:
Olę ♥ z bloga Aleksandra Kropka,
Miryę z bloga Magiel Kulturalny,
Gabrielę z bloga GabRysiek recenzuje,
Damiana z bloga Blackened Books,
Fanny Devin z bloga Buszująca wśród książek,
Karinę z bloga Skrzynka Pełna Książek,
Alicję z bloga W świecie wyobraźni,
Caroline z bloga Przygody mola książkowego,
Tinkę K. z bloga Uwielbiam litery,
Izabelę z bloga Dość poważnie,
Rarę Avis ♥ z bloga Szczęśliwa trójka.
A oto moje pytanka!
1. Czy myślałaś/myślałeś kiedyś o wydaniu/napisaniu książki? O czym by była?
2. Youtube - "Wybrane dla Ciebie", co tam masz? (skrin? :D)
3. Na punkcie jakiej piosenki masz ostatnio obsesję?
4. Jakim jednym słowem mógłbyś/mogłabyś się opisać?
5. Masz przed sobą kopertę ze swoją datą śmierci. Otwierasz?Nominuję:
Olę ♥ z bloga Aleksandra Kropka,
Miryę z bloga Magiel Kulturalny,
Gabrielę z bloga GabRysiek recenzuje,
Damiana z bloga Blackened Books,
Fanny Devin z bloga Buszująca wśród książek,
Karinę z bloga Skrzynka Pełna Książek,
Alicję z bloga W świecie wyobraźni,
Caroline z bloga Przygody mola książkowego,
Tinkę K. z bloga Uwielbiam litery,
Izabelę z bloga Dość poważnie,
Rarę Avis ♥ z bloga Szczęśliwa trójka.
A oto moje pytanka!
1. Czy myślałaś/myślałeś kiedyś o wydaniu/napisaniu książki? O czym by była?
2. Youtube - "Wybrane dla Ciebie", co tam masz? (skrin? :D)
3. Na punkcie jakiej piosenki masz ostatnio obsesję?
4. Jakim jednym słowem mógłbyś/mogłabyś się opisać?
7. Masz ulubiony smak czekolady? Jaki?
8. Gdybyś mógł/mogła być istotą nadnaturalną, to jaką?
9. Co sądzisz o tatuażach? Chciałbyś/chciałabyś sobie kiedyś zrobić, czy uważasz to za głupotę?
10. Czy jest książka, której czytanie przyprawia Cię o dreszcze, pozytywne lub nie? Jeśli tak, to jaka?
11. 5 rzeczy, które wywołały u ciebie w ostatnim czasie uśmiech?
Dziękuję za uwagę, za to, że przebrnęliście, życzę miłego dnia i zachęcam do przyłączenia się do zabawy, nawet jeśli zapomniałam o Tobie powyżej! ;)
(Fajna ankieta)
Czas na drugą szansę
Utrata | Toxic | Wstyd
"Ale kiedy ja się wcale nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie mogę wyczytać więcej niż dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje! Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?"
– Gombrowicz wręcz cisnął mi się
na usta po lekturze "Utraty", bo, szczerze mówiąc, nie podjarała mnie mdława
historia o nowotworze, o wybawicielce i cudotwórczyni, o lukrowym happy endzie
nie wspominając. Była cholernie nierealna, przesłodzona bardziej niż rywalkowe
eliminacje, durna jakaś i ogłupiająca. Dlatego kiedy dostałam drugi tom w swoje
ręce czułam się dziwnie, czułam się oszukana i oszukująca Was. Siebie. Czułam
się na krawędzi, zarówno bliska skoku a jednocześnie nieco zdeterminowana i
ciekawa tego, co się za tą paskudną okładką kryje. A i przyznać muszę – kryje
się bardzo dużo.
Gabe Hyde między innymi. To
chłopak, który się ukrywa się przed światem, który kryje swoją prawdziwą
osobowość, rodzinę i tajemniczą dziewczynę. Przeszłość. W "Utracie" poznajemy
go głównie rzecz biorąc, po stereotypach – koleś z tatuażami = bad boy = łamacz
serc. Bullshit. Gabe
Hyde to człowiek zagadka i każdy rozdział tej książki to osobna łamigłówka, i
nie sądziłam, że to kiedyś napiszę, ale Rachel Van Dyken wykreowała genialną
postać. Już sam fakt, że Gabe myśli i mówi jak facet, że nie zdarzają mu się "ojej", "kurczaki!", mówi sam za siebie. Tym właśnie aspektem nieco
rozczarowała mnie autorka w poprzednim tomie, a tu wszystko nabiera znacznej
naturalności. Oczywiście cóż to za NA bez dziewczyny, więc jest i ona, Saylor
się nazywa, według mnie totalna idiotka, "uosobienie niewinności" – głosi zaś
okładka, ale zmieniać jej nie będę, bo i po co? Saylor i Gabe to dwa inne
światy, co więc stanie się gdy nie będą mogły się spotykać, co wydarzy się
kiedy cały świat skupi się na jednej osobie i jak zareagują na własne
tajemnice?
"Czasami wydaje nam się, że Bóg postawił na nas krzyżyk, gdy tak naprawdę daje na drugą szansę."
"W ogóle fajna historia" napisałam, zbierając słowa-klucze przed napisaniem recenzji. I wiecie co? To nawet
więcej niż fajna, to genialna historia. Autorka miała ciekawy pomysł na powieść,
w ogóle tak samo genialnym posunięciem było napisanie książki opowiadające
historię bohatera drugoplanowego. Ale mimo całej genialności, przewija się tu
parę mankamentów, które zauważyłam też w "Utracie", między innymi: nienaturalna
szybkość wydarzeń i, co za tym idzie, jej nieprawdopodobieństwo oraz nierealność.
Wydaje mi się, że książka ta pisana była by jak najmniej miejsca zająć na
księgarnianej półce i objętościowo, mniej więcej, dorównać poprzedniczce.
Ciężko mi uwierzyć w taką historię, a gdy już do tego dojdą natychmiastowe
obroty wydarzeń, króciutkie rozdziały, klimat jak z thrillera i magia cudów,
którą szczególnie polubiła Dyken, jest mi już po prostu niedobrze.
Nie lubię podkolorowanych
zakończeń, nie lubię tego, że dwa tomy kończą się w ten sam, mdławy sposób i zdecydowanie
nie lubię Gabe’a. W "Utacie" był kimś, przynajmniej zgrywał pozory ważniaka, a
mnie ciągnie do ekstrawertyków, więc był dla mnie postacią jedną z lepszych.
Uwielbiałam go. Gabe w "Toxic" stał się wrażliwcem w zaawansowanym stadium
czegoś przeciwnego do Zespołu Sjögrena, więc jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś
mocnego i poznać inne oblicze Gabe’a (prawdopodobnie psując sobie poprzednie) sięgnij.
Sięgnij, bo "Toxic" to coś typu "Losing Hope", tylko nie z perspektywy
głównego, a jednego z bohaterów pobocznych, które rozwiewa niedopowiedzenia,
tworzy nowe, psuje trochę tę całą enigmatyczność postaci, ale przy tym
wyjaśniając pewne motywy, a to się liczy, no nie? Prawda.
"Toxic" mogę pochwalić za
umiejętność stopniowego wzniecania ciekawości, takich typowych dla pierwszej
narracji "nie mogę powiedzieć jej prawdy" czy "nigdy nie popełnię błędów z
przeszłości". To jest genialne, intryguje a jednocześnie każe czytać czytać
czytać i nie przestawać póki nie odkryje się tej prawy i tych błędów. Jak dla mnie, cała
książka jest wyjątkowo dobra, naprawdę. Nie sądziłam, że autorka "Utraty" napisze coś, co zrobi na mnie wrażenie, ale udało jej się, udało.
"Toxic" jest
b) chwytającą za serce historią dwójki ludzi z innych światów,
c) znacznie lepszą częścią serii "Zatraceni",
dlatego polecam ją wszystkim
czytelnikom NA, romansów i obyczajówek, ponieważ to coś, co wkradnie Wam się
klatkę piersiową, obejmie, zaciśnie się na sercu i pozostałych organach,
przyprawi o zawroty głowy… itp.,itd., na pewno wiecie o co chodzi. Jeśli więc "Utrata" zapadła Ci w pamięć, boję się jak zareagujesz na "Toxic", poważnie.
Przeprowadzam małą ankietę, dołączysz się?
"Endgame oznacza śmierć"
Wezwanie | Klucz Niebios
Siedzę. Wertuję. Oglądam. I po
raz kolejny – przepadam.
"Endgame" tworzą wielkie
rzeczy. To gra od Google na urządzenia mobilne w
trybie rzeczywistości rozszerzonej. To seria filmów która wyprodukowana
zostanie przez 21st Century FOX. To coś, co łączy media społecznościowe,
YouTube, telefony, internet z jednym, ponadczasowym i ponad wszelką technologią
rdzeniem: literaturą. To trzy powieści, trzydzieści opowiadań, trzy filmy.
Każda z książek to seria zagadek, zagadek, doprowadzających do klucza, który
otworzy skrytkę z wielkim hajsem. Pięćset tysięcy dolarów. Drugi tom – milion,
a trzeci, półtora miliona dolarów. W złocie.
A ja przepadam raz jeszcze.
Nie dlatego, że mam zamiar
zgarnąć Wam wszystkie pieniądze, co złego to nie ja! Dlatego, że sam pomysł
jest – jak dla mnie – przełomowy. Komercyjny też, swoją drogą, ale na razie
skupmy się na superlatywach. A jest co wymieniać.
Zarys fabuły jest, rzecz jasna,
iście amerykański. Dwanaście meteorytów uderza w różne miasta: Nowy Jork między
innymi, Addis Abeba, stolica Etiopii a nawet jeden niedaleko Warszawy. Reakcja
świata? Zupełnie przewidywalna. Reakcja dwunastki nastolatków już niezupełnie.
To potomkowie pradawnych cywilizacji, wyszkoleni zabójcy w wieku od lat trzynastu
do dziewiętnastu, którzy od urodzenia czekali na ten dzień. Na Wezwanie. To czas
walki na arenie całego świata, w imię własnej cywilizacji i dla własnej
cywilizacji – wygrana zapewnia przetrwanie w chaosie przyszłości, bóg wie czym
w zasadzie, enigmatycznym końcu ludzkości, który owiany jest tajemnicą.
Wszystko to pachnie zupełnie jak "Igrzyska Śmierci", ale samo konsumowanie jest
czymś zupełnie innym. To doświadczenie całkowicie absurdalne i niespotykane, bo rozgrywające się w realiach świata, w którym żyjemy, przerażające zatem i
fascynujące jednocześnie.
"Endgame" jest książką napisaną z
rozmachem, zdecydowanie. Pisaną dla oklasku, skazaną na podziw i komentarze pełne uniesień. I ja im to daję.
Daję, ponieważ mam totalnego hopla na punkcie historii, starożytnych budowli i
pradawnych cywilizacji. A tego akurat jest sporo (co prawda nie wiem na ile to
wiarygodne, ale przecież nikt nie musi wiedzieć). Sporo jest również bohaterów,
których imiona są nie do zapamiętania i nie do wypowiedzenia. Warto więc na
stronie 92 włożyć sobie zakładkę, ponieważ nazwy to najbardziej problematyczna
cecha książki, z biegiem czasu oczywiście coraz łatwiej, ale początki mieliśmy
niezbyt udane.
Gwarantuję Wam też sympatię od
pierwszego przeczytania. Tutaj albo się kogoś lubi od początku do końca, albo
nienawidzi. Rywalizacja mimo wszystko jest nieco bardziej drapieżna od "Rywalek" (sic!), ale tu też są romanse, podstawianie nóg czy raczej łamanie,
trochę strzelanin i walki na gołe pięści. Jest podstępna technologia, są chipy
namierzające, sojusze, góra złota i kamuflaże. Przygodami niektórych bohaterów
byłam tak zaabsorbowana, że gdy ich wątek był na moment w zawieszeniu –
przerzucałam kartki i czytałam do przodu. Uwielbiałam ich. Zwrotów akcji jest
tak dużo, że w pewnym momencie można mieć już dość. Sama powieść zaczyna się z
przytupem, niestety potem na wznowienie wartkiej treści trzeba chwilę poczekać.
To nie jest czekanie nużące, bo zrównoważone przedstawieniem bohaterów, dość
specyficznym klimatem, jednak dopiero za jakiś czas, wszystko biegnie w
opętańczym biegu, serce łomocze, policzki płoną a temperatura czterdziestu
stopni Celsjusza za oknem wydaje się w tym momencie prześmiewczo niska.
James Frey to jednak geniusz. Wyczuwam
go w niewyjustowanych akapitach, w jego stylu, manii minimalizmu, ale jakże
zasobnych w informacje i poruszających wyobraźnię opisach. Frey i
Johnson-Shelton stworzyli własne "Igrzyska Śmierci", tylko tysiąc razy bardziej
niepokojące, bo obsadzone w realiach ludzkich. To powieść z dawką opisów
starożytnych budowli, powieść w gruncie rzeczy oparta na rywalizacji, w której też zdarzają się przebłyski przyjaźni albo nawet i sama miłość, sprawiające, że
książka wywołuje jeszcze więcej nowych, sprzecznych i pełnych frustracji uczuć. "Endgame" trzyma w niegasnącym napięciu i wbija w fotel. "Endgame" niepokoi,
zaskakuje i intryguje, ale przede wszystkim, "Endgame" dostarcza należytą dawkę emocji, którą zaspokoić może tylko lektura kolejnego tomu.
Za cudowną przygodę dziękuję wydawcy!
Poszukiwani za zdradę, spiskowanie i sztuki nieczyste! ("Dar")
Czarownica | Dar | Ogień | Pocałunek
Ludzie umierają. Ludzie znikają.
Ludziom zdarzają się wypadki, zostają zaczepieni na ulicy, albo wpadają w
niezłe kłopoty. To niesamowite, że James Patterson, autor serii "Czarodzieje" swój mały, książkowy światek skonstruował w sposób, że główni bohaterowie
powyższe punkty odhaczają tak, jak odhaczyć może każdy szanujący się pisarz
motyw licznego zagryzania warg w swojej nowej książce. Whit i Whisty to brat i
siostra, którzy żyją w świecie kontrolowanym przez reżim Nowego Ładu, na którego
czele stoi Ten, Który Jest Jedyny. Od pamiętnej nocy, kiedy zostali porwani i
poznali swoje zdolności magiczne, zostają umieszczeni w więzieniu, a zwolennicy
totalitarnego rządu zawzięcie próbują złamać ich opór. Rodzeństwo na czele
ruchu oporu podejmuje walkę przeciwko brutalnym rządom, aby ocalić cywilizację
przed totalną zagładą.
"Dar" to drugi tom serii o
Czarodziejach, która ma w sobie pewną specyfikę, a mianowicie: każdy tom wraz z
Jamesem Pattersonem tworzy inny pisarz. I mimo, że w obecność Gabrielle
Charbonnet w poprzedniej części prawdopodobnie nie dała nic wielkiego, to
akurat "Dar" może pochwalić się dobrym współtwórcą – Nedem Rustem, który według
mnie, wprowadził w tę historię powiew czegoś nowego a jego obecność znacznie
wpłynęła na książkę.
Przede wszystkim robi się
ciekawiej, bo zarówno jak i jakość powieści, tak i bohaterowie przechodzą
ogromną metamorfozę. Wreszcie byłam w stanie się przełamać i zapałać do nich
odrobiną sympatii; stali się poważniejsi i tę wkurzającą cząstkę desperacji wyrzucili
gdzieś w trakcie książki. Z pewnością nie wywołali we mnie burzliwych uczuć,
nie pokochałam ich lub znienawidziłam, ale zgadzałam się z ich decyzjami,
wydawały się mądre i dojrzałe, zarówno jak i oni sami. Ujął mnie również – i
być może przeważył na ocenie powieści – wątek romantyczny, który świetnie
dopełnił całość a którego po prostu brakowało w "Czarownicy". Może i nie był
wysokich lotów, może nie rozwinął się w gorący romans, ale był przyjemny, lekko
zarysowany i zdecydowanie nie rzucał się na pierwszy plan ani przyćmiewał
ogólnej problematyki opowieści.
Znacznie więcej się dzieje i nie
są to takie sytuacje, które otrzymałyby natychmiastowe wsparcie, szybki
ratunek, jak w tomie pierwszym. Bo to właśnie była jego główna wada –
bohaterowie często wpadali w tarapaty i zawsze wychodzili z nich szybko, cało i
z fartem. Tutaj już autorzy nieco bawią się czytelnikiem, przedłużają ich męki,
starają się trzymać w niepewności. Dzieje się więcej, dzieje się ciekawiej a
kończy z niekoniecznie przewidywalnym i dobrym zakończeniem. Zdecydowana
poprawa.
Wizję świata nadal uważam za
intrygującą i w miarę oryginalną. Ma bowiem niepowtarzalny klimat, powieść
zaopatrzona jest w mapkę, a nawet "Fragmenty Materiałów Propagandowych Nowego
Ładu", gdzie znaleźć możemy wzmianki o zakazanie muzyce (Smiley Pyrus, Swifty
Tailor i Dustin Beeper), artystów i słów, które zostały usunięte z języka.
Całość zatem prezentuje się nadzwyczaj ciekawie, oczywiście z tradycyjną już
dawką lekkiego humoru i prostej narracji w stylu Ricka Riordana, pochłania się nadzwyczaj
szybko i łatwo.
"Dar" nie jest powieścią wysokich
lotów, nie uzależnia i nie robi z mózgu papki, ale i tak stanowi lepszą część
serii, znacznie ciekawszą, pełną przemyślanych sytuacji i niespodziewanych
zwrotów akcji. Pełno w niej humoru i rozładowujących napięcie żartów, ma
całkiem sympatycznych bohaterów i co ważniejsze – dwójkę dzieciaków, które
walczą z systemem dla dobra innych. Z jednej strony bawi, z drugiej całkowicie
przejmuje, niesie parę dobrych lekcji i przede wszystkim, pomijając magię,
maluje się przerażająco realnie. Tę czarodziejsko-dystopijną mieszankę polecam
fanom gatunku i magii przede wszystkim, ale też i zwolennikom ciekawych wizji
okraszonych zasobnymi zwrotami akcji.
Bo warto przebrnąć przez pierwszy tom.
Bo warto przebrnąć przez pierwszy tom.
Za magiczną przygodę dziękuję wydawnictwu Albatros!
Wejdź, jeśli się odważysz ("Joyland")
Nie przepadam za wesołymi miasteczkami, nie jestem fanką ogłuszających pisków i podnieconej wrzawy, nie cierpię półgodzinnych kolejek, kamer, które towarzyszą mi podczas jazdy i ekranów, które zaraz po zejściu z kolejki śmieją się ze mnie i mojej przedziwnej pozycji embrionalnej czy zamkniętych oczu. Nie przepadam za wesołymi miasteczkami, ale gdybym była zdesperowaną studentką potrzebującą szybkiej gotówki, chętnie bym w takim lunaparku popracowała. I pewnego lata być może spotkałabym Devina Jonesa, głównego bohaterka książki "Joyland", który zatrudnia się tam w ramach remedium na złamane serce i udręczoną duszę, w końcu wiecie – "jesteście tu po to, żeby sprzedawać zabawę". Być może byłabym świadkiem jego sherlockowego śledztwa i wywiadu z mieszkańcami na temat brutalnego morderstwa sprzed lat, może poznałabym wcześniej pewną przepowiednię, a może nawet umierającego chłopca oraz jego mroczne prawdy o życiu i o tym, co po nim następuje. Zatrudnijcie się zatem w "Joyland" już teraz, tylko na chwilę i w nie w celu biegania z mopem, ścierania rzygów i czyszczenia kolejek – a odkrywaniu opowieści o miłości, stracie, dorastaniu i starzeniu się.
"Joyland" nie jest typowym horrorem, ale kryminalno-obyczajowym zlepkiem z dużą dawką podłoża psychologicznego. Klimat… To właśnie klimat tej powieści jest nie do oddania, nie do opisania: pies Howie, wioska dziecięca, szalona wróżka, chory chłopiec i tunel strachu. Wszystko to ma swoją mroczną historię i ludzie za wszelką ceną do "Joyland" przyjeżdżają, być może dla rozrywki i chyba przede wszystkim dlatego, ale są też ci, który mają nadzieję zobaczyć ducha niegdyś zamordowanej dziewczyny, rozwikłać szereg skomplikowanych zagadek i wykluczyć też masę dziwnych sytuacji, które odnalazłby sprawcę. "Wejdź, jeśli się odważysz".
Zabieg opisania historii w formie pamiętnika znacznie potęguje ciekawość i przełącza dedukcję na szybsze obroty, dlatego właśnie do kryminału aniżeli horroru bliżej tej historii. Mimo wszystko, to powieść ukazująca często bezpodstawnie hejtowane gawędziarstwo Mistrza, gdzie w niektórych przypadkach sprawdza się ono idealnie, ale nie tutaj. "Joyland" to "Joyland", nie ukazuje świata na przestrzeni czasu jak "Przebudzenie", retrospekcji również tam niewiele, więc cała gadanina o lunaparkach, zasadach i streszczająca zwykły dzień wakacyjnego pracownika Deva Jonesa, tudzież niezbyt przeze mnie lubianego, ciągnie się żmudnie w poszukiwaniu czegoś "kingowskiego", czegoś mocniejszego i czegoś, co po prostu wbije w fotel i zarumieni policzki. To jakieś trzysta trzydzieści stron do połowy przegadane, nadźgane wspomnieniami straconej dziewczyny i wylanymi łzami, od połowy dopiero ogarniające wątek kryminału i na ostatnich stronach mocniej zwieńczające całą historię.
King nie byłby Kingiem gdyby nie wplątał do opowieści jakiegoś wątku z dziedziny parapsychologii, więc przepowiednia, która pojawia się na początku dotykająca dwójki dzieci błądzi za czytelnikiem bezustannie. I mimo tego, że totalnie zawiodłam się jeśli chodzi o dziecko pierwsze (ono w ogóle odegrało jakąś znaczącą rolę w tej książce?), to całkiem nieźle przedstawił autor historię małego chłopca. Mogłabym nawet pokusić się o świetnie, świetnie przedstawił historię Mike’a. To bardzo bystry dzieciak, bez którego zakończenie straciłoby sens. A jak już przy zakończeniu jesteśmy – mocne. Koniec książki totalnie nie pasuje do sentymentalnej i nudnej reszty, sądzę, że gdyby autor na takim poziomie napisał całość, "Joyland" byłoby znacznie lepszą książką. Zasobniejszą w zwroty akcji, zasobną w jakiekolwiek zwroty. Bo zakończenie było niesamowicie zaskakujące i nie spodziewałam się w tej historii takiego obrotu zdarzeń.
"Joyland" to moje rozczarowanie lipca ale wbrew wszystkiemu co autorowi nie wyszło, powieść tę czytało się z niegasnącą ciekawością, wzniecaną odpowiednio przez mroczny klimat wesołego miasteczka, historię chorego chłopca i czającego się w tunelu ducha zamordowanej dziewczyny. To historia przemyślana do granic możliwości, odpowiednio zaskakująca lecz powolnie się rozpoczynająca – pogodzenie się z utratą, koniec pewnego etapu czyli podłoże psychologiczne, o którym wcześniej wspomniałam. "Joyland" urzekło mnie też humorem, swojską aurą i bohaterami z krwi i kości oraz jak na mistrza grozy przystało – serduszkami ociekającymi ironią oddzielającymi każdy fragment historii. Jak dla mnie "Joyland" to takie 5/10 – nie porwało mnie na tyle bym zbijała teraz ołtarz ku czci autora, ale było zdecydowanie intrygującą lekturą, dobrze napisaną, ze świetnym pomysłem wesołego miasteczka, w którym wszystko ma własny sekret.
Ostatecznie – polecam, lecz tylko osobom, które Kinga już nieco poznały i nie jest to dla nich pierwsze spotkanie z Mistrzem.
Pozostała już tylko Elita
Rywalki | Elita | Jedyna | Następczyni | Korona
#0,5 i #2,5 Książę i Gwardzista | #0,4 i 2,5 Królowa i Faworytka
Konkursy piękności na szczeblu
światowym, kontynentalnym, krajowym a nawet regionalnym od zawsze napawały przeciętnego
Kowalskiego nutą fascynacji i dużą dawką szczerej odrazy. To piękno ukazane w
najbardziej powierzchownej formie, ale mimo wszystko nadal przykuwające uwagę
zarówno oczarowanych przepychem kobiet, jak i mężczyzn (choć samym przepychem
już niekoniecznie). Oczywiście żeby nie wyjść na zbytnich egoistów zawsze warto
by rzucić jakąś dość inteligentną konkurencją, przy której nieszczęsne kandydatki
musiałyby nieco użyć szarych komórek, nie przeciążając się za bardzo, bo szczerze
– poprawiany mejkap to już nie ten sam mejkap. No nie?
Tak czy inaczej.
Młodzi czarodzieje wojują w antyutopijnym świecie ("Czarownica")
Koleś, który rocznie wydaje 16
książek, od lipca zeszłego roku zarobił 89 mln dolarów i w rankingu natrzaskanych
zielonych (czyt. Forbesa) znajduje się wyżej od Greena, Suzanne Collins, J.K.
Rowling i G.R.R Martina oraz wszystkich, naprawdę wszystkich, których książki
aktualnie są na topie, wchodzą na duże czy małe ekrany i ogólnie jest na nich
niezły hype nazywa się James
Patterson i wszystko wskazuje na to, że jest jakąś hybrydą, wziąwszy pod uwagę
jego produktywność i zyski, jakie z tego czerpie. Osobiście przeczytałam tylko jedną
książkę tegoż autora i szczerze mówiąc, gdybym miała pisać książki na tym
poziomie wydawałabym nie 16, a 25 rocznie. Mówię tu o "Czarownicy", która gwoli
ścisłości, powstała we współpracy z nijaką Gabrielle Charbonnet (znaną również
jako Cate Tiernan), a której obecność i tak nie gra dla mnie roli – nieważnie
ilu by sobie współpracowników Patterson najął, tej książki uratować się nie
dało.
Okładka zapowiada dużo
dystopijnego dobra: świat kontrolowany przez reżim zwany Nowym Ładem, którego
największym zagrożeniem są dzieci i osoby nastoletnie, porywane z domów,
przetrzymywanie w więzieniach, które pod groźbą śmierci wyrzec się muszą
wszystkiego: wolności, przeszłości, własnych rodziców. I kiedy wydaje się, że
nie ma już nadziei – świat zalewa fala proroctw dotyczących młodych
wyzwolicieli, nastoletnich czarodziei, Whita i Whisty. Ich przeznaczanie to
obalenie okrutnego rządu i objęcie władzy nad światem, ale czy będą w stanie to
zrobić niepowiadomieni o przepowiedni, niewyszkoleni i nieobyci z magią? Czy
odnajdą się w nowym, bezwzględnym świecie i będą w stanie odnaleźć
sprzymierzeńców godnych zaufania?
Każda lektura niesie ze sobą
pewne ryzyko – jeśli głównych bohaterów polubię to prawdopodobnie spędzę
najpiękniejsze chwile swojego życia, moje serduszko zabije w ich stronę mocniej
i ogólne będę im tak oddana, że w razie potrzeby oddanie narządów będzie
niekwestionowane i całkowicie oczywiste. Jeśli zaś nie zapałam do nich sympatią,
to czeka mnie chwila walki z samym sobą, z
nieporozumieniami i nękającą bez ustanku irytacją. Jak było w tym przypadku?
Oprócz faktu, że ich kreacja była tragiczna i nie byli oni postaciami ciekawymi,
wyróżniającymi się a wręcz groteskowo idiotycznymi, którzy dziwnie się zachowywali,
zupełnie nieadekwatnie do sytuacji, to drażniła mnie narracja stylizowana na
młodzieżową, nieudolnie sarkastyczną, pełną lekkich i niezobowiązujących żartów
w obliczu tragedii i nieszczęścia. Whit i Whisty to przykład tego drugiego
rodzaju bohaterów literackich, których kojarzę z wywracaniem oczami, prostym i
aż zbyt prostym językiem jakim posługuje się również Rick Riordan oraz
paraliżującą niechęcią, która odbiera możliwość przyjemnej lektury.
Ale to i tak nic w porównaniu z
faktem, że wszystko, poważnie!, wszystko idzie po myśli bohaterów i każda
rzecz, za którą się zabiorą kończy się powodzeniem. Owszem, są czarodziejami,
ale to nie daje im szansy na wychodzenie z każdej opresji… Czasami mam
wrażenie, że ochroniarze w tej książce są ślepi albo głusi, w końcu to
nastolatkowie, którzy nie chodzili do Hogwartu, a są samoukami radzącymi sobie
lepiej od Voldemorta. Tak à propos Voldzia, to "Czarownica" też takowego
posiada. Co prawda nie jest to Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać a Ten,
Który Jest Jedyny, różnica przeogromna, niepotrzebna nawet wzmianki, prawda?
Tak samo jak wyraźny brak podobieństw między "Mrocznymi Umysłami" (dzieci
największym zagrożeniem świata), "Dotykiem Julii" (wszystko zaczyna się od
więzienia) a nawet "Czasem Żniw" (kiedy to oboje uciekają i "starają się" nie
rzucać w oczy). Ani odrobiny nawiązania.
Mimo całego zła to nadal książka
całkiem w porządku. Wizja świata jest ciekawa, pomijając inspiracje innymi
powieściami, wydaje się dosyć oryginalna i nowatorska. Da się ją czytać,
ponieważ jest cholernie zasobna w zwroty akcji, cały czas coś się dzieje, akcja
goni akcję bez chwili wytchnienia. Być może to za sprawą niesamowicie krótkich
rozdziałów, które dzielą się na dwie różne perspektywy i liczą sobie średnio
dwie i pół strony, a być może, że autorzy naprawdę mieli parę świetnych
pomysłów, które idealnie rozłożone dały książkę pełną niewiadomych, bezustannie
na włączonym biegu.
Mam bzika na punkcie dystopii i
biorę w ciemno każdą jaka jest na rynku, dlatego też wiem, że "Czarownica" to
nic innego jak zlepek innych książek, okraszona nutą tajemnicy i wywołująca
sprzeczne uczucia jednocześnie. Z jednej strony akcja pędzi bardzo szybko
(czasem zbyt szybko), a świat przedstawiony jest niesamowicie intrygujący,
jednak z drugiej – bohaterzy bywają irytujący, całość mimo wszystko wydaje się
lekko przewidywalna a ich przygody zazwyczaj kończą się powodzeniem. "Czarownica" to nie jest książka, która po odłożeniu ciągnie jak żadna inna,
musiałam zmuszać się do jej lektury, ale to właśnie potem, za sprawą krótkich i
dynamicznych rozdziałów nie byłam w stanie się oderwać.
Mam nadzieję, że już tu zaglądałeś?
Olga Rudnicka, "Natalii 5"
Natalii 5 | Drugi przekręt Natalii | Do trzech razy Natalie
Serdecznie współczuję powyższemu domowi, że musiał znosić znacznie więcej niż określiłby to wyrażeniem "ale jaja" Edzio z Kiepskich. Jego historia jest bardzo obszerna, ale to nie nad nią będę się dziś rozchodzić (God, znowu ten serial). Wszystko zaczęło się bowiem od samobójstwa. Podejrzliwe pedantycznego, wiecie – folia rozłożona by nie zabrudzić krwią dywanu, drzwi zamknięte od środka, testament na miejscu, rozwód wzięty, sprawy formalne pozałatwianie, wszystko zapięte na ostatni guzik. To nie jest normalne zachowanie zdesperowanego samobójcy. Choć w sumie wszystko dotyczące Jarosława Sucharskiego nie jest normalne… Na przykład to, że parę godzin później na komisariacie spotkało się pięć kobiet domagających się jego spadku, te pięć kobiet okazało się przyrodnimi siostrami a każda z nich nosiła to przepiękne imię. Natalia.
Geny i krew identyczna, serce bliskie współczuciu a rozum – nadal niezdolny do zaakceptowania. Gdy piątka odmiennych kobiet – w tym wydziarana dwudziestoparolatka, matka dwójki dzieci, do której Chodakowska jeszcze nie przemówiła, zimna bizneswoman, nieśmiała studentka i Barbie bawiąca się w dziennikarkę – trafia do jednego domu, scenariusz nie może potoczyć się po myśli. Razem tworzą mieszankę wybuchową, ale prawdziwym dynamitem (wcale nie w przenośni!) okażą się dopiero wtedy, gdy w grę wejdzie stawka większa niż pieniądze. Razem mają szansę stać się żeńskim odpowiednikiem Indiany Jones, ale czy takie ryzyko ma prawo istnieć? Czy warto realizować prośbę ojca nie narażając własnego życia? Jakie zagadki skrywa jego dawna posiadłość i co kryje się za śmiercią Sucharskiego?
Powieść Olgi Rudnickiej roztacza niebywale ciepłą aurę jak na kryminał. Być może za sprawą polskich imion, nazwisk, miejscowości i pewnie też dlatego, ale tu chodzi o przede wszystkim braki, brak tego kryminalnego centrum, takiej iskierki, brakuje tu po prostu zacięcia – zagadki zbyt często odchodzą na boczny tor, ustępując jakimś zabawnym perypetiom sióstr, przez co fabuła staje się lekką parodią a nie zagadką trzymającą w napięciu. A przecież wśród tak wielu wybuchowych charakterów, jakimi są Natalie, należy czytelnika zająć czymś, gdzie dziewczyny faktycznie mogłyby swój temperament wyładować: zagadka od początku do końca jest jedna, później się rozwidla a ostatecznie ujście odnajduje już po przeszło pięciuset stronach, które zdecydowanie można by nieco uszczuplić. Pojęcie "kryminał" w tym wypadku, podczas lektury całkowicie ulatuje, pozostawiając jedynie wrażenie, że czyta się jakąś zabawną obyczajówkę z fajnymi bohaterkami i skarbem gdzieś wetkniętym, w gratisie jak w Biedronce.
Niestety moich narzekań na tym etapie nie skończę, a może wypadałoby napisać jeszcze "i tak nie jest ich dużo". Do przeczytania "Natalii 5" trzeba się bowiem zaopatrzyć w cierpliwość i w miarę luźny grafik. Tę książkę się wmusza, po jej odłożeniu nie jest już tak łatwo wrócić do czytania, jej grzbiet stamtąd nie wygląda już tak enigmatycznie – okładka nijaka, opis średni, fabuła rozwleczona. Brak iskierki, o której wspomniałam akapit wyżej daje się we znaki – czytałam tę książkę ponad tydzień, podczas lektury bawić można się przednio, owszem, ale kolejnego dnia wizja powrotu nie wydaje się już tak kolorowa zupełnie jak myśl o irytującej zabawie w detektywa, która nie wyostrza zmysłów, tylko je tłumi i wycisza.
Przechodząc do zalet, nie mogę nie napomknąć o świetnym pomyśle autorki – wrzuć piątkę temperamentnych bab do jednego domu, każ im współpracować i dla utrudnienia – daj im to samo imię i nazwisko. Dorzucaj co jakiś czas napaście, włamania i tajemnicze ślady, dwójkę zaprzyjaźnionych policjantów, trochę skarbów, wzruszeń, chwil grozy i śmiechu i masz genialny, niesamowicie chwytliwy pomysł na książkę. Bohaterki – bo to im Olga Rudnica poświęca najwięcej uwagi – są perfekcyjnie wykreowane. Pięć różnych stylów bycia, pięć odmiennych spojrzeń na świat i jeden czytelnik, który niewątpliwie do jednej z nich zapała odrobiną sympatii. Początkowo może i jest ciężko się wśród nich odnaleźć, podporządkować każdej z nich nadany wcześniej pseudonim, połączyć nowe imię z osobowością – owszem, ale pewnie i na tym polega specyfika tej powieści: dużo chaosu, bezustanny mętlik, śmieszne zawirowania.
À propos zawirowań. I śmiechu.
"– Co tu się dzieje? – do kuchni wkroczyła mama Natki. – Dlaczego macie dziurę w podłodze? – zastygła oszołomiona na widok mrocznej czeluści.
– To ich dziura – powiadomił ją Marcin.
– I ich kuchnia – dodał Adrian.
– I nikomu nic do tego – ze złośliwym uśmiechem dołożył Krzysztof."
"Natalii 5" to nieco nużący komedio-kryminał z klimatem Indiany Jonesa, skarbu II Wojny Światowej i tajemniczym samobójstwem, który zdecydowanie ujął mnie kreacją bohaterek i ogólnym pomysłem na książkę, a niekoniecznie samym wątkiem zagadki, której zdecydowanie brakło takiego blasku i zacięcia. Mimo, że autorka posługuje się językiem prostym, tworząc krótkie i chwytliwe akapity niczym nie przypominające objętością tych sienkiewiczowskich, dość długo pochłaniam powieść, która nie licząc napięcia, werwy i pełnego szalonych zwrotów zakończenia, nie wywarłby na mnie tak dużego wrażenia. Mimo wszystko "Natalii 5" oceniłabym więcej niż przeciętnie, bo to książka tak zabawna i ciekawa, że w pewnych momentach czyta się ją z wypiekami na twarzy, chichocząc jednocześnie jak małe dziecko.
"Hej, serce. Słyszysz mnie? Wypowiadam ci wojnę"
Mówi się, że muzyka posiada
lecznicze właściwości, a nawet – jest rodzajem modlitwy. Mówi się też, że łączy
ludzi, łagodzi obyczaje i jest naprawdę boską maszyną do robienia nie zawsze
czystych pieniędzy. Muzyka jest wszędzie i dotyka wszystkich. Jest spoiwem
zaaplikowanym pomiędzy warstwy społeczne, wiąże ludzi każdego wieku, każdego
wyznania, każdej rasy. Nie wierzę
w przypadki i zbiegi okoliczności, nie wierzę w szczęście i pecha czy w
przeznaczenie, więc kiedy myślę o znajomości Sydney i Rigde’a to wiem, że nie
bogowie związani z losem maczali między nimi palce, a właśnie ona. Muzyka.
Nie widzę sensu streszczania
fabuły, wklejania fragmentu blurbu, opisywania kolejności zdarzeń. To
bezcelowe, ponieważ pomysł na książkę jest totalnie banalny – ona odkrywa
sekret, ucieka z domu. On – świadek całego wydarzenia – pomimo, że są zupełnie
obcy zapewnia jej nocleg, a nawet proponuje muzyczną współpracę. To nie
wydarzenia napędzają "Maybe Someday" – w zasadzie i tak jest ich stosunkowo
niewiele, a bohaterowie. Ich postępowania, wyostrzone zmysły, wyznaczone
granice. W rzadkich momentach
niezłomnego podbijania ludzkości towarzyszą im wątpliwości, udręczenia, wyrzuty
sumienia, akty desperacji. To psychika chwiejnej Sydney nadaje rytm książce –
Ridge jako drugi narrator pozostaje tylko idealnym domknięciem historii. Ich
historii. Oboje zawładnęli moim miękkim-newadultowym serduszkiem na parę godzin cudownej lektury,
zupełnie jak ich słodkie kłopoty, dylematy, refleksje i zagubienie. A skoro już
o nich mowa, pozwólcie, że ich przedstawię. Sydney ma wszystko, co młodej
dziewczynie potrzeba – dach nad głową, przyjaciółkę, stały związek i pasję.
Jest szczęśliwą studentką muzyki, uwielbia komponować, od dzieciństwa szlifuje
grę na pianinie. Każdego dnia wymyka się na balkon by posłuchać chłopaka
grającego na gitarze, odetchnąć od codziennego zgiełku, uwolnić się od
zaciskającej w kleszcze rutyny. Ridge zaś, przeżywa okres niemocy,
paraliżującej bezradności wobec braku natchnienia, wewnętrznego rozdarcia
między pomysłem rodzącym się wewnątrz, a logicznym zakazem rozumu. Gdy mówiono
mu, że praca tekściarza w zespole brata nie będzie łatwa, mocno temu
zaprzeczał. Teraz, wydrążoną pustkę wypełnia momentami spędzonymi z ukochaną
Maggie oraz – z tajemniczą dziewczyną z balkonu, która śpiewa do jego piosenek.
Aha, i jeszcze jeden fakt – Ridge posiada drobny sekret, który nieco komplikuje
komponowanie muzyki, słuchanie jej i… komunikację z ludźmi. Jednak czy Sydney
będzie wyjątkiem? Czy mimo tak wielu posypanych spraw i wiatru wiejącego im w oczy odnajdą wspólny język i czy będą w stanie nawzajem się zrozumieć?
"Po raz pierwszy w życiu słyszę absolutnie wszystko."
Kocham tę książkę za
każde słowo, każde słowo, które kruszy moje serce, skręca wnętrzności, przewraca
żołądek na lewą stronę, ale nie tak, jak zrobiło to "Hopeless", na przykład. To
całkiem inne uczucie. To ból goryczy – nie smutku, ból frustracji, ucieczka przed
kolejną stroną, przed kolejną złą decyzją. Kocham fakt, że muzyka wypływa
spomiędzy stron powieści, zupełnie tak jak podziw wypływa z mojego serca w
stronę tej autorki. Kocham Griffina Petersona, za nagranie tak
odzwierciedlających książkę piosenek, które słowo po słowie i nuta po nucie
potęgowały mój astygmatyzm, sprawiając że kartka traciła prostokątny kształt a
tusz druku rozlewał się na papierze. Kocham jej styl pisania, lekkość pióra, zabawne treści, genialnych bohaterów pobocznych. Kocham piosenki, rany – kocham głos wokalisty do nich śpiewającego i po raz kolejny, kocham Colleen Hoover, choć myślałam, że po "Losing Hope" już bardziej się nie
da. Za kunszt, za praktyki u rzeźnika, za zdolność deformacji mojego ciśnienia,
za tak energiczną narrację jak głos Szpakowskiego przy każdej bramce wbitej
przeciwnikom naszej reprezentacji. Uwierzcie, to może nieść fatalne skutki,
może wydrążyć w człowieku pustkę, i jeśli miałabym być szczera, to najgorsze uczucie na świecie, w tym przypadku zaś gdybyście mieli ochotę jeszcze nacieszyć się życiem – nie polecam książek, które rodzą się w głowie tej szalonej pisarki.
Potęgowaniu uczuć sprzyja rosnąca
irytacja. I w sumie, trochę też nienawidzę tej książki. Nie polubiłam Sydney,
za to, że płakała, płakała, płakała nawet częściej niż ja i za to, że w
pewnym momencie "nie wiedziała co robić, więc zaczęła płakać" – czy jakoś tak,
nieważne. Nienawidzę tej książki za brudną historię, która sprawiała, że miałam
większe wyrzuty sumienia niż bohaterowie. Nienawidzę jej za toksyczność, za
nieostrożność Ridge’a, za lekkomyślność, zapatrzenie w siebie. Egoiści. Nienawidzę,
że bohaterowie tak wiele serc złamali o moim nie wspominając, tak wiele
osób potraktowali niesprawiedliwie, którzy prawdy musieli dowiedzieć się sami i
jak w tym serialu "Zdrady", zmuszeni zostali działać na własną rękę.
Tchórzostwo. Przez tę powieść przemawia strach przed nieuniknionym i konieczne
odwleczenie całego finału. Klaustrofobia. Kolejny powód rosnącej, kumulującej
się irytacji, która wybuchła wraz z moją duszą dobrego dziecka. Nienawidzę.
Nienawidzę. Nienawidzę.
Przed lekturą nawet nie wyobrażałabym sobie życia w niewoli wad wrodzonych, bo po prostu nie wiedziałam jak, a autorka właśnie na tym się skupiła, zdecydowanie zmieniając moje podejście do takich osób, rozświetlając też pewne sprawy i przede wszystkim dając nadzieję, że można z tym żyć. Inwalidztwo w tej powieści to coś tak uroczego i nadającego sens tej książce, że bez niego byłaby pewnie jakąś bezwartościową, wymemłaną szmirą. I gdybym nie znała nazwiska autorki książki, zdecydowanie nie wpadłabym
na to, że obie historie narodziły się w głowie Hoover, ponieważ często można
zauważyć podobne schematy powielające się w wielu powieściach jednego pisarza.
A tu? Nic, żadna cecha, przyzwyczajenie, zainteresowania. Właściwie wszystko
wydaje się zupełnie odwrotne, bohaterzy są niezwykle przeciwni, to wręcz
odbicia lustrzane tych, którzy występują w innych książkach autorki. To takie
wyzwanie, Hoover?
Jeśli szukasz książki miłej i
radosnej, sądzę że to czas na zmianę kierunku. Przez całą powieść bardziej od
fascynacji, wypełniało mnie wewnętrzne wzburzenie zamknięte w skamieniałej
skorupie, więc nie czytaj tej książki, proszę, jeśli oczekujesz
uroczej opowiastki – od tego są harlequiny. New Adult to gatunek mocno
prawdziwy, daleko mu do zniekształcających luster w wesołym miasteczku, daleko
mu do sztampowych seriali, brazylijskich oper mydlanych. To książka, która została
stworzona by wywoływać UCZUCIA, by nękać, droczyć się, wzburzać i wzruszać. To powieść opowiedziana z perspektywy niepełnosprawnych i schorowanych, pełna bólu i wyrzeczeń a jednocześnie urzekającego wdzięku tak poruszającego sercem, że nawet przy stu jeden decybelach głosu Griffina Patersona, usłyszałbyś jego bicie. To
książka, która zdecydowanie nie byłaby tak dobra, gdyby nie piosenki idealnie
do jej fabuły skomponowane. I zdaję sobie sprawę, że to nie jest genialne "Hopeless", ani jeszcze lepsze "Losing Hope". To jest tylko "Maybe Someday",
które pomimo paru niedoskonałości i większych zadrapań nadal jest autem z
boazerią niezwykle strojną, nadal jest książką Colleen Hoover i nadal trzyma dobry
poziom.
Pozostaje więc tradycyjne przy
powieściach tej autorki pytanie: "jak mogłabym nie polecić?"
To właśnie te piosenki tego wokalisty, którymi i którym zachwycam się przez całą długość i szerokość posta. Kliknij, proszę.
Możesz sprawić, by to miejsce było tylko lepsze!
Miesiąc w pigułce: Lipiec!
Witam drugiego dnia sierpnia i szybciutko streszczam przebieg lipca, w którym to udało mi się przeczytać 10! książek, co jest moim rekordem, a wziąwszy pod uwagę również godziny spędzone na oglądaniu serialów, dziesięciodniową przerwę od czytania i trochę wyjazdów – z wyniku jestem zadowolona. Mogło być lepiej, owszem, ale nie popadajmy w pesymizm, przed nami jeszcze sierpień.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)